Marcin Koszałka opowiada o seryjnym mordercy z Krakowa
"Czerwony pająk" Marcina Koszałki miał 6 lipca światową premierę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w czeskich Karlowych Warach. Tym filmem ceniony dokumentalista i autor zdjęć debiutuje jako reżyser fabuły. "Czerwony pająk" inspirowany jest historią seryjnego mordercy z Krakowa. Pokazywany jest w konkursie głównym.
Magda Miśka-Jackowska (RMF Classic): Cieszy pana obecność filmu akurat na tym festiwalu?
Marcin Koszałka: - Dwukrotnie miałem tam filmy dokumentalne. Znam festiwal, miejsce i charakter publiczności. Choć konkurs dokumentalny odbywał się w mniejszym kinie i tym razem stres jest większy. To główny pokaz. Główny budynek. Pewnie przyjdą wszyscy... To jest dla mnie stresujące. Tak wyglądają negatywne strony bycia reżyserem. Reżyser poddawany jest presji i nerwom, nie tylko na planie, ale także później w zderzeniu z publicznością.
Kiedy wychodzi się na premierze filmu na scenę tylko jako autor zdjęć - jest łatwiej?
- Tak. Nawet żartowałem sobie i mówiłem żonie, że jak skrytykują film, to może lepiej wrócić do zajmowania się wyłącznie sztuką operatorską i kinem dokumentalnym. Wtedy nie jest się pod takim obstrzałem. Tu nawet nie chodzi o to, że ja się boję krytyki. Krytyka jest naturalnym elementem robienia filmów. Na pewno będzie ktoś, komu się film spodoba bardziej i ktoś, komu spodoba się mniej. Kino fabularne obciążone jest po prostu dużo większą uwagą. Trzeba temu podołać. Mediom, rozmowom, konferencjom. Trzeba się pokazać tu i tam, porozmawiać z dystrybutorem. Robi się jakiś taki marketingowy show, szczególnie na tych największych, europejskich festiwalach, na które przyjeżdżają ludzie z całego świata. I nagle znika cisza. A ja lubię ten rodzaj skupienia. Wolałbym zrobić film, wysłać go i w ogóle się na festiwalach nie pojawić...
A jednak akurat ten festiwal i filmowcy, i widzowie bardzo lubią. Czym się różnią Karlowe Wary od innych takich imprez w Europie?
- Z tego, co ja tam odczułem i zauważyłem, nie ma tam takiego zadęcia, które jest np. w Cannes. W Cannes robi się szopkę próżności. Czasem ważniejszy jest gwiazdor, który przyjeżdża, niż reżyser. Na filmy z Polski patrzą gorzej. Może po "Idzie" będzie lepiej? Nie ocenia się filmu, tylko patrzy się na nazwisko autora, na kraj pochodzenia. A Karlowe Wary są takim przyjaznym dla człowieka festiwalem. Są gwiazdy, oczywiście. Ale to nie jest najważniejsze. To jest święto kina. Pamiętam, że młodzież siedzi na ziemi na głównych pokazach. Nie jest tak, że na pokaz konkursowy wejść może tylko elita i sami znani ludzie. A normalna publiczność już nie. W Karlowych Warach nie czuć zadęcia, szpanu. Wydaje mi się też, że to jest takie ciekawe spotkanie wschodu z zachodem.
W konkursie głównym?
- Nawet nie, bo tam akurat są filmy z całego świata. Ale już inne sekcje tak, np. East of the West, gdzie pokazuje się tylko kino Europy Środkowo-Wschodniej. I to na pewno jest ciekawe dla ludzi ze Stanów Zjednoczonych i zachodu, którzy mogą zobaczyć najciekawsze produkcje z tego rejonu Europy.
"Czerwonego pająka" zapowiada już intrygujący zwiastun.
- Trochę przewrotny. Musi uwodzić tym elementem kryminalnym, ale prawdę mówiąc, ten film jest trudny do określenia gatunkowo. Na pewno nie jest to kryminał. Mogę powiedzieć, że jest to thriller psychologiczny.
Opowieść o zbrodni czy opowieść o człowieku?
- Jest to film o pragnieniu. To nawet nie jest opowieść o dojrzewaniu do zła. Jest o pragnieniu, a tym pragnieniem jest ciemna strona, zło. Mimo tematu seryjnego zabójcy, ten film nie jest filmem komercyjnym. On pewnie będzie rozczarowywał potencjalnych sprzedawców światowych, którzy może jednak docenią jego wartość artystyczną i powiedzą, że nie jest to film do sprzedania. To nie "Siedem". Od samego początku wiemy, kto zabił. Nie ma takiej typowej intrygi kryminalnej. W typowych kryminałach czekamy na koniec, by dowiedzieć się, kto zabił i dlaczego. Tutaj tego nie ma. Przeprowadziłem dość karkołomny zabieg i dopiero widzowie ocenią, czy to się udało. Postawiliśmy sobie ze scenarzystą Łukaszem Maciejewskim taki cel, aby nie podać konkretnych przyczyn zła. W większości tego typu filmów reżyser musi dość nachalnie zaproponować widzowi powód. Np. zabójca miał złych rodziców. Albo widział, jak na jego oczach zabito człowieka. To dla mnie jest banał. My opowiadamy o inicjacji zła, ale w niuansach. Uważam, że nie ma czegoś takiego, jak konkretny powód zła. Czasem jest, oczywiście, w patologiach. Ale to nie jest interesujące dla kina i dla inteligentnego widza. Moim zdaniem zło ma szarości. Zło może wypływać z mikrospraw naszego życia. Czasem to zło po prostu w człowieku jest i on za nim idzie.
Widz ma szansę przywiązać się do bohatera "Czerwonego pająka"?
- Mam nadzieję, że będzie trudno tego bohatera ocenić negatywnie. Choć większość ludzi nie będzie mogła go polubić. Chciałem też uniknąć takiej konstrukcji, która jest stosowana w niektórych serialach, że przystojny seryjny zabójca podoba się kobietom. Nie chciałem żadnych prostych rozwiązań. Myślę, że Filip Pławiak to właśnie zagrał. To jest bohater pomiędzy. Nie można go potępić, ale też nie wypada nam powiedzieć, że go lubimy.