Reklama

Marcin Dorociński w serialu "Cape Town": To było wyzwanie

"Ciągle jestem tym samym chłopakiem pełnym zapału do pracy" - mówi Marcin Dorociński, który zagrał jednego z głównych bohaterów w serialu "Cape Town", międzynarodowej produkcji, której uroczysta premiera odbyła się 22 czerwca.

"Ciągle jestem tym samym chłopakiem pełnym zapału do pracy" - mówi Marcin Dorociński, który zagrał jednego z głównych bohaterów w serialu "Cape Town", międzynarodowej produkcji, której uroczysta premiera odbyła się 22 czerwca.
Marcin Dorociński na premierze serialu "Cape Town" /Marek Ulatowski /MWMedia

Dlaczego zgodził się pan przyjąć rolę w serialu "Cape Town"?

Marcin Dorociński: - Każda propozycja z zagranicy jest jakimś takim olbrzymim wyzwaniem, to raz. Gdzieś może też przez docenienie mnie nie tylko tutaj, ale też poza naszym krajem. Natomiast jak zwykle bardzo ważny jest scenariusz - ten był dobrze napisany. Postać może nie jest za duża, ale intensywna i ciekawa, taka jak lubię, czyli człowiek złamany, na początku gdzieś na dole, na ziemi, alkoholik, uzależniony, ale potrafiący walczyć nie tyle o swoje, ale o czyjeś, opiekuje się dziećmi z trudnych rodzin, jest świetnym mediatorem i mówcą, potrafi jednoczyć ludzi, łączyć ich w ważnej sprawie i potrafi być bardzo skuteczny, wręcz niebezpieczny.

Reklama

Co było największym wyzwaniem w przygotowaniu się do roli - miejsce, w którym nagrywano zdjęcia, czyli RPA, kreacja samego bohatera czy bariera językowa?

- Wszystko po trochu. Zawsze, ponieważ na co dzień nie mówię w języku angielskim, wyzwaniem jest mówić w tym czy w innym języku. Bardzo lubię język angielski, lubię w nim mówić. Choć nie jestem w nim perfekcjonistą, swoją pracę staram się wykonać najlepiej, jak potrafię.

- Miejsce też, bo byłem tam sam. Taka "robota na zsyłce" bardzo hartuje aktora - szczególnie, jeśli nie ma nikogo bliskiego ze sobą. Nawet jeżeli jest w tak cudownym i pięknym miejscu, jak Cape Town, uważanym przez niektórych za najpiękniejsze na ziemi. Rzeczywiście jest prześliczne, natomiast skupiałem się w nim na pracy.

- Postać też była trudna do zagrania i musiałem, oprócz tego, że mówić kwestie, które miałem napisane, to komunikować się z całą ekipą i z reżyserem po angielsku. To wszystko składa się na to, że zagranie w tym serialu było dla mnie dużym wyzwaniem.

Scenariusz serialu został przygotowany na podstawie bestsellerowej powieści Deona Meyera "Cape Town" (org. "Dead before dying"). Czytał pan ją?

- Niestety, nie. Akurat jestem w takim ferworze pracy, że czytam tylko to, co muszę, czyli scenariusze.

Pytam, bo niektórzy aktorzy czytają, żeby móc się zainspirować...

- Tutaj inspiracją był tylko scenariusz. Natomiast przyznaję, że zamierzam przeczytać książki Meyera.

Gdyby miał pan zachęcić widzów do obejrzenia serialu - dlaczego warto go zobaczyć?

- Sam jestem bardzo ciekaw, bo to było ponad rok temu, kiedy nad nim pracowaliśmy. Przyznaję, kiedy reżyser, Peter Ladkani, z którym zakolegowałem się w trakcie prac, pokazał mi fragment jednego z odcinków, uznałem, że wygląda interesująco - nie dlatego, że ja tam zagrałem, ale te postaci, które stworzyli inni aktorzy, cała ta intryga, ciekawa historia. No i zdjęcia, to, co zostało tam sfotografowane - na co dzień nie otacza nas tak piękna sceneria, jak tamte góry, oceany, ta kolorystyka, ta różnorodność...

Choć przed nami dopiero pierwsza seria, zapytam już o drugą...

- Nie chciałbym się z niczym wyrywać, ale kiedyś tak sobie dywagowaliśmy, że być może będzie druga seria, bo po tym jak pracowało się przy pierwszej, to byłaby wielka przygoda i przyjemność znowu móc pracować z tak wspaniałymi ludźmi.

W tym roku przypada 20-lecie pana pracy artystycznej, bowiem debiutował pan w 1996 roku...

- To było nawet wcześniej, bo w ogóle pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem w 1994 albo 1995 roku, kiedy byłem na drugim roku studiów, był Teatr Telewizji w reżyserii Krystyny Jandy "Cyd", gdzie zagrałem główną rolę, więc w sumie to już ponad dwie dychy. Także jestem w szoku.

Podsumowuje pan sobie jakoś ten czas?

- Jest chyba jeszcze za wcześnie na takie rzeczy - jak będę na scenie 50 lat, to wtedy będę sobie coś podsumowywał. Ciągle jestem tym samym chłopakiem. pełnym zapału do pracy i oczekującym ciekawych propozycji. Cały czas wierzę w to, że ktoś da mi interesujący scenariusz do przeczytania i będzie chciał, żebym był małym elementem większej całości, która nazywa się film albo teatr. Zawsze liczę na to, że ktoś zaprosi mnie do współpracy, da mi ciekawy scenariusz do przeczytania. Oby zdrowie dopisywało, oby tak było, trzeba ciężko pracować i mieć kupę szczęścia przy okazji. Nigdy nie miałem też żadnych ról-marzenie, żadnych oczekiwań.

Rozmawiała Paulina Persa (PAP Life).

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: Marcin Dorociński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy