Do Szwecji zawiodła ją miłość. Znalazła tam nie tylko dom i rodzinne szczęście, ale też świetną pracę w teatrze i filmie. Małgorzata Pieczyńska („M jak miłość”, „Piłkarski poker”, „Ekstradycja”) przyznaje, że czuje się zadowolona tak z pracy, jak z prywatnego życia.
Ile to już lat, odkąd mieszka pani w Szwecji?
Małgorzata Pieczyńska: - 30! Niedawno obchodziliśmy z mężem okrągłą rocznicę. Natomiast pierwszy raz pracowałam w Szwecji w 1993 roku. Wygrałam zdjęcia próbne do filmu "Den gratande ministern". To był znakomity tryptyk polityczny w świetnej obsadzie. Główną rolę grał Krister Henriksson. Pamiętam to doskonale, ponieważ Victorek był wtedy malutki, miał 3,5 roczku, i trzeba mu było załatwić nianię. Wcześniej sama opiekowałam się dzieckiem, bo chciałam nacieszyć się tym macierzyństwem do woli. Podejrzewając - słusznie, jak się okazało - że zdarza mi się ono raz w życiu.
Popłynęła pani do Szwecji za swoją miłością, ale nie została "żoną przy mężu", lecz odniosła zawodowy sukces.
- Bycie "powojem" nigdy nie wchodziło w grę. Na szczęście mąż nie miał wobec mnie takich zakusów. Może dlatego, że nie jestem jego pierwszą żoną? Żartujemy sobie, że Gabryś to taki "brylant szlifowany" przez kilka pierwszych żon. Wiedział, z czym nie należy walczyć. Ja też byłam już po rozwodzie. Tak się złożyło, że rozwodziliśmy się tego samego dnia i roku. Dwa lata przed tym, jak się poznaliśmy. Spotkali się kobieta po przejściach i mężczyzna z przeszłością. Byliśmy już ukształtowani, a inteligencja polega m.in. na tym, że nie powiela się tych samych błędów. Nam się udało - stworzyliśmy rodzinę. Gabryś jest totalnie inny niż mój pierwszy mąż i ja jestem absolutnie inna niż jego poprzednie żony.
Widocznie byliście dla siebie stworzeni. Jak się poznaliście?
- Przez Janusza Zaorskiego. Pojechaliśmy do Sztokholmu z "Jeziorem Bodeńskim", które zdobyło Złotego Lamparta w Locarno i dzięki temu prezentowaliśmy je na różnych festiwalach, również w Szwecji. Spotkaliśmy się w restauracji. Janusz uprzedził mnie, że przedstawi mi przyjaciela z młodości. Powiedział: "Uważaj, bo reżyseruję twoje życie prywatne". I wyreżyserował! Jest ojcem chrzestnym naszego związku. Przyjaźnimy się do tej pory.
W Szwecji udało się pani nie tylko wejść na rynek filmowy, ale i grać w teatrze, a to nie lada wyczyn!
- Zagrałam po szwedzku główną rolę kobiecą i to jedenastozgłoskowcem! "Józef i jego bracia" w Orion Theatre to było wielkie przedsięwzięcie artystyczne.
Jak wygląda tam życie aktorów teatralnych?
- Etos pracy jest niezwykły. Związki zawodowe regulują całościowo warunki zatrudnienia, co powoduje, że pracuje się fantastycznie. Wystarczy porównać 8-godzinny czas pracy na planie w Szwecji do polskiego 12-godzinnego. Na początku zdziwiło mnie, że wszyscy uczestniczą w próbach, łącznie z ekipą pomocniczą i techniczną. Kostiumografka siedziała codziennie na widowni i obserwowała aktorów, żeby odpowiednio dostosować kostium. Nie wciskała ich w pancerz swojej idei, tylko brała pod uwagę, jak się poruszają, jakie postaci tworzą. Kiedy mi to powiedziała, byłam w szoku. A ubrana byłam przepięknie! Grałam faraonową, która jest uosobieniem luksusu - miałam suknię z różowych norek z trenem! To był najdroższy kostium w historii tego teatru. Do tego kolczyki z kwiatów, koński ogon.
Jak uczyła się pani języka?
- To był skok na głęboką wodę. Miałam dykcjonistkę, jak w filmie. Katowałam język szwedzki, wymowę, wiersz... Potem uczyłam się, grając w serialach. Miałam większe role z dużą ilością dialogu, dzięki czemu szlifowałam język. Uczyłam się na pamięć prawidłowych składni zdań, jak dzieci.
Grała też pani w słynnych skandynawskich kryminałach, które pokochali widzowie na całym świecie...
- W pełni na to zasługują, bo to ambitne, wysokobudżetowe produkcje. W kryminałach, jak wiadomo, grają policjanci i bandyci. Ja należałam do grupy "bandytów". Strzelałam z kałasznikowa, mówiłam po rosyjsku, biłam się. Ostatnio zagrałam elegancką szefową mafii - tym razem po szwedzku - która zabija, ale cudzymi rękami.
Czy polską "Ekstradycję", w której pani wystąpiła, można porównać do tych skandynawskich produkcji?
- Tak, "Ekstradycja" czy "Ekipa" to seriale, które mają znamiona filmu. Bohaterowie nie siedzą przy stole, opowiadając drżącym głosem, co właśnie robili fascynującego, tylko to wszystko dzieje się na naszych oczach.
Co obecnie robi pani bohaterka w "M jak miłość"?
- Ostatnio Aleksandra przeżywała zdradę męża - świetnie napisane sceny, sporo życiowych, dramatycznych sytuacji i dialogów. Było co grać. W tej chwili mój wątek nie jest tak eksponowany. Bardzo lubię grać w "M jak miłość". Nie obrażam się więc na scenarzystów, że Aleksandra nie zawsze jest w centrum uwagi. Ogólnie jestem zadowolona z mojego życia zawodowego, które jest dla mnie wielką przygodą, m.in. dzięki produkcjom szwedzkojęzycznym, aczkolwiek mogłabym być ambitniej wykorzystywana w Polsce.
Na szczęście zagrała pani w wielu dobrych polskich filmach, choćby u Janusza Zaorskiego.
- Mieliśmy do siebie fart. Cenię sobie to, że mnie nie zaszufladkował. W "Barytonie" byłam kompletną diablicą, w "Jeziorze Bodeńskim" wcieleniem anielskości, a w "Piłkarskim pokerze" prawie dziwką. Strasznie się kłóciłam o koncepcję tej postaci. Zaorski powtarzał, że mam grać grubą krechą, bez zbędnej psychologii, bo to nie Czechow. Zaufałam mu. Miał rację! Potem Witek Adamek genialnie filmował to, co zagraliśmy. Janusz miał świadomość, że był współtwórcą sukcesów jego filmów. Dlatego jedną z nagród w Locarno, którą była sztabka złota od jury młodzieżowego, przekazał właśnie jemu.
To była dla pani lekcja aktorstwa?
- Można to tak nazwać, choć wszystko zaczęło się od mojego debiutu w roli Salomei Brynickiej w "Wiernej rzece" Stefana Żeromskiego, którą wyreżyserował Tadeusz Chmielewski. Tak więc jemu zawdzięczam najwięcej. Na planie wiele się nauczyłam. To był wymarzony debiut, choć fakt, że film długie lata leżał na półce, z pewnością mu nie pomógł.
"Wierna rzeka" to nie jedyna ekranizacja literatury z pani udziałem. Były jeszcze "Trzy młyny" na podstawie opowiadań Iwaszkiewicza, "Komediantka" według prozy Reymonta czy "Quo vadis" Sienkiewicza...
- Miałam szczęście do ekranizacji, co jest fantastyczne, bo na zawsze zostanie w historii kina. Przy okazji zrozumiałam, że aktorstwo może być wielką lekcją życia. Zastanawiając się nad koncepcją postaci, wiele się dowiedziałam o historii i świecie. Kiedy przygotowywałam się do "Wiernej rzeki", czytałam o Grottgerze i powstaniu styczniowym. Przy Iwaszkiewiczu pojawił się temat holocaustu. W "Młynie nad Kamienną" grałam Żydówkę Stefę. Zrozumiałam, że aktorstwo może być dla mnie szansą na bycie fajniejszym człowiekiem. Właśnie poprzez niesamowite życiorysy moich bohaterek. Poza tym świadomość kontekstów historycznych jest dla aktora bardzo ważna, same emocje nie wystarczą.
Jednym słowem, inteligencja i wiedza też są w cenie...
- Nie znając kontekstu historycznego, można nie trafić w styl i w krynolinie chodzić jak żołnierz, machając przy tym łapami. Ja w każdym razie lubię wiedzieć, co gram. Pamiętam sytuację z suknią na fiszbinach w "Wiernej rzece". Kiedy ją założyłam pierwszy raz i zobaczyłam siebie w lustrze, które wisiało w hotelowym holu, natychmiast zrozumiałam, że nie mogę tak żywiołowo chodzić, że muszę w tej sukni sunąć.
Zarówno pani, jak i mąż, dużo pracujecie. Udaje się Wam wygospodarować czas tylko dla siebie?
- Tradycyjnie już rezerwujemy sobie każdego roku trzytygodniowy urlop. Odkąd nasz syn realizuje się jako wolontariusz w sierocińcu w Salvadorze i nie ma go z nami w domu w czasie świąt Bożego Narodzenia, wylatujemy razem z mężem do Tajlandii. Spędzamy czas nad oceanem, korzystamy ze słońca, kiedy w Szwecji jest najbrzydsza pogoda.
Ewa Jaśkiewicz