Małgorzata Kożuchowska: Rodzina to wielka siła
Pogmatwane losy Moniki Boreckiej, w którą w serialu "Druga szansa" wciela się aktorka, przypadły do gustu polskim widzom. Co tym razem czeka przebojową agentkę gwiazd? Małgorzata Kożuchowska opowiada o serialu, planach filmowych i tym, co najważniejsze - rodzinie.
Rusza nowa odsłona "Drugiej szansy" z panią w roli głównej. Jest trema?
Małgorzata Kożuchowska: - Pewnie, że jest, choć nie tak wielka jak przed pół roku, kiedy startowaliśmy. Mimo że pomysł na scenariusz był świetny, nikt nie mógł przewidzieć, czy widzów zainteresuje opowieść o kulisach show biznesu, jego meandrach, blaskach, cieniach, rozgrywkach wewnątrz środowiska, o trudzie, z jakim dochodzi się do celu i cenie, jaką się płaci za sukces. Mówi się, że show-biznes wymaga duszy motyla i skóry hipopotama, o czym dobrze wiedzą ci, którzy pracują w branży. Serial daje możliwość pokazania tej prawdy każdemu. Ku naszej radości publiczność kupiła temat. Mało tego, domaga się jeszcze więcej szczegółów z życia zza kurtyny, a my staramy się wyjść tym oczekiwaniom naprzeciw.
A co z życiem prywatnym bohaterów? Pierwsza seria pozostawiła wiele niewyjaśnionych spraw, na czele z pytaniem: czy Monika będzie z Marcinem (Bartłomiej Świderski)? Z "przecieków" wynika, że w jej życiu pojawi się nowy, interesujący mężczyzna, Adam (Bartłomiej Topa)...
- Nie chciałabym psuć przyjemności oglądania, nie zdradzę więc zbyt wiele. Powiem tylko, że w życiu osobistym mojej bohaterki zajdzie wiele zmian, zmierzających w kierunku stabilizacji, założenia rodziny - co nie jest jednak takie proste, zwłaszcza kiedy się dawno skończyło 20 lat! Dotyczy to też potencjalnych kandydatów do jej ręki, mężczyzn w średnim wieku, z bagażem doświadczeń, często pokiereszowanych przez los. Nie będzie lekko.
- Kontynuacji doczekają się także wątki innych postaci, zarysowane ledwie w pierwszej części, a budzące sporo emocji - jak choćby historia Lidki (Maja Ostaszewska) i jej małżeńskiego dramatu, perypetie miłosne Oli (Monika Mariotti) i Artura (Cezary Kosiński). Poznamy dalsze losy Jakuba (Rafał Królikowski), Sary (Magdalena Boczarska), wyraźniej zaznaczy się w tej serii Starczyńska (Katarzyna Herman), powrócą problemy młodych Ksawerego (Maciej Musiałowski), Justyny (Magdalena Berus), o szczęście rodzinne u boku Marcina walczyć będzie Kinga (Tamara Arciuch). Oczywiście zobaczymy znów znakomitych Małgorzatę Niemirską i Kazimierza Kaczora w roli naszych, tj. Moniki i Lidki, rodziców. Pojawią się nowi bohaterowie, również w pierwszoligowej obsadzie, co stanowi niewątpliwy atut naszego serialu.
Ponoć rola Moniki Boreckiej była od początku pisana dla pani?
- Tak mówi Dorota Kośmicka-Gacke, producent serialu i nie mam powodów jej nie wierzyć. A czy tak było od początku? Teraz nie jest to już istotne... Cieszy mnie, że mogę wcielać się w tę postać, polubiłam ją od pierwszego wejrzenia, miło mi, że widzowie również.
Sympatii przysparza też pani rola Natalii Boskiej w "rodzince.pl". Trwa realizacja 9. sezonu?
- Tak, właśnie zrobiliśmy sobie przerwę wakacyjną. Głównie ze względu na trójkę pierwszoplanowych bohaterów w wieku szkolnym (nawet Maciek Musiał wrócił do szkoły!), nie chcieliśmy ich odrywać od wypoczynku z rodziną, obozów, letniej laby należnej każdemu uczniowi. Po wakacjach wracamy na plan.
Niestety, już bez Haliny Skoczyńskiej, która odeszła w maju...
- Ogromny żal! Trzeba stanąć w pokorze wobec tego, co od nas silniejsze, choć trudno się z tym pogodzić. Pani Halina była niezwykłą osobą, przyjazną, żywotną, w rozkwicie swojej kobiecości, kariery. Robiła bardzo dużo, miała mnóstwo planów, pomysłów, kto by się spodziewał, że nie dane będzie już ich zrealizować. Ciężko mi o tym mówić, ciężko żyć ze świadomością, że jej nie ma, że stało się to tak nagle. Brakuje nam jej.
Życie jednak musi biec dalej - wkrótce na ekrany kin wejdzie nowy film z pani udziałem, powstały w kooperacji polsko-amerykańskiej: musical Marthy Coolidge "Music, War and Love". A więc będzie o muzyce, wojnie i miłości?
- To ogromne przedsięwzięcie epickie ukazujące historię Polski okresu przedwojennego i II wojny światowej. Ówczesna Łódź była kosmopolitycznym miastem, w którym obok siebie żyli i przyjaźnili się Polacy, Niemcy oraz Żydzi. Akcja filmu rozgrywa się w środowisku muzycznym. Gram mamę głównego bohatera, Polaka, ucznia szkoły muzycznej, zakochanego w koleżance Żydówce, którą po latach, w czasie okupacji, będzie próbował wydobyć z piekła obozu koncentracyjnego. Twórcom tego obrazu - scenarzystce Bożenie Intrator i producentowi Zbigniewowi Johnowi Raczynskiemu, zależało, by pokazać, że wojna implikuje różne, skrajne ludzkie postawy. I że owszem, zdarzały się sytuacje, kiedy Polacy okazywali swoje antysemickie oblicze. Trzeba o nich pamiętać i potrafić nazwać po imieniu. Nie należy jednak zapominać o bohaterskiej postawie wielu Polaków, którzy z narażeniem własnego życia i życia swoich najbliższych pomagali Żydom przetrwać hekatombę Holocaustu, ukrywając i pomagając całym żydowskim rodzinom.
- Na tym właśnie najbardziej zależało twórcom - na ukazaniu prawdziwej, historycznej proporcji pomiędzy tymi dwiema postawami. Musimy zadbać, by, zwłaszcza do młodych, docierał prawdziwy przekaz, historyczna prawda o tym, kto był katem, a kto ofiarą i bohaterem. Po to jest m.in. ten film. "Music, War and Love" to piękna opowieść o sile miłości w czasach wojennego koszmaru. Dla nas pozostaje on nadal tematem żywym, opowiadało się o nim w rodzinach, ale rosną nowe pokolenia, które będą budowały swą wiedzę na podstawie literackiego obrazu.
Wspomniała pani o rodzinie - słowo to pojawia się często w pani wypowiedziach, jako najważniejsze...
- Bo jest najważniejsze! Może to zabrzmi banalnie, ale rodzina to wielka siła, niezawodny bastion, ostoja, podpora. Z wielu życiowych zakrętów udało mi się wyjść właśnie dzięki niej. Mam kochanych rodziców i dwie młodsze siostry, Hanię i Majkę. Każda z nas robi co innego (Hania jest architektem, Majka tłumaczem). Mieszkamy wszystkie z dala od domu rodzinnego, każda na innym krańcu świata, ale wciąż stanowimy jedność i możemy na siebie liczyć. Takie zaplecze to skarb!
Jako jedyna z rodziny postawiła pani na aktorstwo. Nie obawiała się pani cieni tego zawodu, zagrożeń, jakie ze sobą niesie?
- Jakoś nie za bardzo. Wychodziłam z założenia, że jak człowiek wie, co jest w życiu ważne, to się nie pogubi. Znacznie bardziej obawiała się moja mama. Jest nauczycielką, wolałaby mnie widzieć w "normalniejszej" profesji.
A tata? Również pedagog, wykładowca akademicki - też wybrzydzał, że córka idzie "w aktory"?
- Wręcz przeciwnie, był zachwycony! Sam wielki miłośnik teatru - w dzieciństwie wyciągałam z szuflad masę programów z najważniejszych spektakli lat 70. i 80. granych w całym kraju i strasznie zazdrościłam mu, że wszystkie je mógł oglądać. Tata orzekł więc, że jeśli mam ku temu predyspozycje i czuję taką chęć, powinnam iść za głosem serca.
Posłuchała więc pani taty, a nie mamy...
- To nie tak, jestem posłuszną córką. (uśmiech) Mamie powiedziałam po prostu, że nawet Karol Wojtyła był swego czasu aktorem - a przecież został papieżem (do tego błogosławionym i świętym, ale to już potem). Trudno było z takim argumentem dyskutować.
Nigdy nie ukrywała pani swojego przywiązania do Kościoła i religijnych przekonań...
- A co tu ukrywać? Jestem dumna z tego, że w takiej tradycji wzrosłam, z wartości wyniesionych z domu rodzinnego czerpię całe życie. Staram się być im wierna. Myślę, że nie jestem wyjątkiem, zdecydowana większość naszego społeczeństwa jest tak wychowywana.
W czasie Światowych Dni Młodzieży, które odbywały się niedawno w naszym kraju, gdy tylko ogłoszono, gdzie są planowane następne, napisała pani na swym profilu: "Panama? Nigdy tam nie byłam. To będę!". Zatem wybiera się pani?
- Chciałabym. Ale kto wie, co będzie za trzy lata? Jeśli jednak okoliczności pozwolą, to dobrze by było uczestniczyć aktywnie w takim wydarzeniu, które może być wartościowym, duchowym przeżyciem.
W pani poukładanym życiu jest czas na wszystko - na życie rodzinne, pracę, rozwój wewnętrzny. Jak pani to robi, by godzić te obszary?
- Zawsze byłam dość dobrze zorganizowana, w dzieciństwie poza szkołą należałam do licznych kółek zainteresowań, chodziłam na treningi, uprawiałam sport. Stara prawda głosi, że im więcej zajęć, tym więcej czasu - sama tego doświadczam.
Sporo wysiłku wkłada pan w dbanie o swój wizerunek? Określa się panią mianem "ikona mody"...
- Każda kobieta chce dobrze wyglądać, nie ma w tym nic dziwnego. Kiedyś zajmowało mi to znacznie więcej czasu, od kiedy zostałam mamą zmieniły się priorytety - i tak np. zamiast buszować po sklepach wolę pobyć więcej z dzieckiem i mężem. Zdarza mi się kupować rzeczy w internecie, jest szybciej, wygodniej. Aczkolwiek nadal staram się trzymać fason, w końcu bycie "ikoną" zobowiązuje - cokolwiek by to miało znaczyć (śmiech)...!
Czy spodziewała się pani, przybywając przed laty jako świeżo upieczona maturzystka z Torunia na egzaminy do warszawskiej PWST (obecnie Akademia Teatralna), że kiedyś stanie się pani gwiazdą pierwszego formatu?
- Wtedy to tylko modliłam się, by mnie w ogóle dostrzeżono. (śmiech) Na czwartym roku, już po dyplomach, marzeniem było dostać angaż, mieć możliwość uprawiania zawodu. Rozmawialiśmy nie raz w gronie kolegów i koleżanek z roku, jak sobie wyobrażamy naszą przyszłość za lat 20, 30 - czy uda nam się zaistnieć, grać, zdobyć serca widowni i zostać sławnym aktorem? Była wśród nas Agata Kulesza i Kasia Herman, Dominika Ostałowska, Wojtek Kalarus, Redbad Klynstra, Bartek Opania... Los zesłał nam przewspaniałych opiekunów - profesor Maję Komorowską i profesora Wiesława Komasę. Nauczyli nas nie tylko zawodu, dali nam też mnóstwo ciepła i ludzkiego wsparcia, co z pewnością zaprocentowało. A poza wszystkim - to był naprawdę dobry rok (uśmiech)...
Rozmawiała Jolanta Majewska.