Reklama

Maja Ostaszewska: Nie wstydzę się swego żadnego filmu

Maja Ostaszewska, młoda aktorka, która niedawno skończyła krakowską szkołę teatralną, na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdyni otrzymała nagrodę za najlepsze kreacje aktorskie w dwóch zupełnie różnych filmach. W filmie Teresy Kotlarczyk "Prymas. Trzy lata z tysiąca" zagrała prostą, wylęknioną zakonnicę, siostrę Leonię, która donosi na Prymasa. Z kolei w debiutanckim obrazie Łukasza Barczyka "Patrzę na ciebie, Marysiu" (nagroda za najlepszy debiut reżyserski), wcieliła się w rolę dojrzałej emocjonalnie młodej kobiety. Jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu jury, z Mają Ostaszewską, na festiwalu w Gdyni rozmawiała Anna Kempys.

Gratuluję dwóch ważnych ról na tym festiwalu. Oba filmy, w których Pani wystąpiła, zrobiły na widzach duże wrażenie.

Maja Ostaszewska: Bardzo dziękuję. Jestem szczęśliwa, ponieważ za żaden film, który jest tu pokazywany, nie wstydzę się. Obydwa są dla mnie ważne. Były to bardzo ważne doświadczenia i cudowne spotkania z twórcami, którzy zrealizowali te, tak przecież różne, filmy. To jest dla mnie cenne. Wiele osób mówi mi, że te filmy były także dla nich ważne. Słyszałam podczas festiwalu wiele poruszających głosów o obu. To jest mój największy sukces, a nagrody... zupełnie o tym nie myślę.

Reklama

W jaki sposób trafiła Pani do obsady "Prymasa"? To przecież jedyna rola kobieca w filmie.

MO: Trzeba by zapytać Teresę, kiedy narodził się pomysł, abym to ja zagrała siostrę Leonię. Wiem, że po raz pierwszy zobaczyła mnie w teatrze. Prawda jest taka, że nie brałam udziału w castingu, zostałam do tej roli po prostu wybrana. Tereska do mnie zadzwoniła i umówiła się na spotkanie. Zrobiła to w sposób szalenie taktowny, bo często zdarza się, że aktor jest tratowany jak małpka, która ma natychmiast pokazać swe umiejętności. Reżyserom nie chce się chodzić do teatru i oglądać rzeczy, które już aktorzy zrobili. Spotkanie z Teresą było naprawdę szczególne - opowiedziała mi o całej historii, wręczyła scenariusz i umówiłyśmy się na telefon za kilka dni. Przyznaję, że już po tym spotkaniu wiedziałam, że będę chciała to zagrać.

Czy to była dla Pani trudna rola? Nie ma w postaci siostry Leonii zbyt wielu cech pozytywnych, trudno ją polubić i usprawiedliwić jej donoszenie na Prymasa.

MO: To było rzeczywiście bardzo trudne. Wspólnie z Teresą Kotlarczyk świadomie zdecydowałyśmy się na takie nakreślenie bohaterki. Nie można zapominać, że siostra Leonia to postać autentyczna, która nie była w stanie podołać sytuacji, w jakiej się znalazła. Dla mnie to kobieta, która czyni zło wyłącznie z lęku i niewiedzy.

Bardzo starannie staram się wybierać rzeczy, w których gram i całą masę propozycji odrzucam. Nie mam na swoim koncie takiej roli, o której mogłabym powiedzieć, że łatwo mi się ją tworzyło. Myślę tutaj zarówno o siostrze Leonii, jak i o Marysi. Przy każdej z tych postaci musiałam się zmagać z zupełnie innymi problemami. Każda z nich, choć trudna z różnych powodów, była jednak fascynująca.

Jak Pani współpracowało się na planie z Andrzejem Sewerynem?

MO: Jestem jego wielbicielką od lat. Na pierwszym roku szkoły teatralnej, znając wcześniej wiele jego wspaniałych ról, chociażby w "Ziemi obiecanej" (jednego z moich ukochanych filmów), zobaczyłam "Mahabharatę" Petera Brooka. Rola Andrzeja powaliła mnie, nie umiem tego inaczej nazwać. Moim marzeniem było spotkać się z nim, móc uścisnąć mu rękę, powiedzieć, jakie to było dla mnie ważne. Jeszcze przed realizacją "Prymasa" miałam okazję go poznać, kiedy odwiedził ze swym przyjacielem moich rodziców w Krakowie. To była wspaniała rozmowa. Jako początkująca aktorka uważam go za swego mistrza. Byłam bardzo szczęśliwa już na spotkaniu z Teresą, kiedy dowiedziałam się, że Andrzej zagra Prymasa. To był dla mnie jeden z największych argumentów "za". Pracuje się z nim wspaniale. Jest profesjonalny, a jednocześnie ma w sobie ogromną przestrzeń. Andrzej jest niezwykle uważny i odpowiedzialny za rolę. To bardzo ważne.

Jak to się stało, że pani trafiła do filmu początkującego twórcy Łukasza Barczyka? Krytycy i widzowie zgodnie stwierdzili, że "Patrzę na ciebie, Marysiu" to narodziny polskiej Dogmy.

MO: Znamy się z Łukaszem od dawna. Uważam go za niezwykłego twórcę o wielkiej wyobraźni, wielkiej świadomości i wielkiej wrażliwości. Pokładam w nim też wielkie nadzieje. Może to śmiesznie brzmi, jestem niewiele od niego starsza, ale naprawdę to szczególne spotkanie na mojej, nie tylko aktorskiej, drodze.

Poznaliśmy się rok wcześniej. Robiliśmy wtedy taki undergroundowy film "Realistique", zupełnie bez pieniędzy, dla siebie. Rzecz nie została ukończona, ale może teraz będzie. To historia o ludziach naszego pokolenia z całą masą elementów improwizowanych. Wspaniała przygoda. Kiedy Łukasz zwrócił się do mnie z propozycją zagrania w "Marysi", zgodziłam się bez wahania. Sama postać Łukasza jest dla mnie fascynująca. Potem przeczytałam scenariusz, poraziła mnie jego szczerość i współczesny głos kogoś, kto mówi o takich ludziach jak on, jak ja, jak nasi przyjaciele. Bardzo mnie to poruszyło. Nie miałam cienia wątpliwości, że chcę w tym zagrać. Praca był wyjątkowa.

Czy ta postać była Pani bliska?

MO: Ta postać, choć różna ode mnie, była niesamowicie dla mnie ważna. Bardzo wiele się od niej nauczyłam - podejścia do świata, naturalnej otwartości na drugiego człowieka. Bardzo często spotykam się w moim pokoleniu, że ludzie strasznie dużo myślą, zamiast po prostu być. Boją się wszystkiego, głównie uczuć, nie chcą brać na siebie odpowiedzialności. Jednak w chwili, kiedy się temu poddać, tak jak się poddaje fali, to po prostu płynie się i to nie musi być przerażające, a wręcz przeciwnie - może być źródłem największego szczęścia i radości.

Łukasz Barczyk na konferencji prasowej powiedział, że "Patrzę na ciebie, Marysiu" to film o mężczyznach, którzy do końca zostają chłopcami, gdyż boją się podejmowania odpowiedzialnych decyzji, które mogą w jakiś sposób wpłynąć na ich życie. Czy pani zgadza się z jego opinią?

MO: Rzeczywiście, znam wielu takich mężczyzn, ale również wiele takich kobiet. Wśród moich bliskich jest wielu genialnych mężczyzn, więc biorę odpowiedzialność za to, co mówię. Znam też kobiety, które nie biorą odpowiedzialności za własne życie. W tym filmie ten problem był dla Łukasza ważny. Dla mnie wzruszające było to, że on w taki piękny sposób chciał opowiadać o kobietach. Na początku wydaje się, że to Marysia jest tą małą dziewczynką, a w gruncie rzeczy okazuje się, że to silna kobieta, nie kombinująca, a żyjąca i dająca miłość, gotowa na to, co niesie z sobą życie. Mężczyzna okazuje się rzeczywiście chłopcem - znam bardzo wielu takich ludzi.

Czy to, że film został zrealizowany w tak awangardowy sposób, miało wpływ na pracę na planie? Jak wyglądała ta praca, czy było wiele improwizacji?

MO: Był to rodzaj pracy, który mi szalenie odpowiada. Jestem za to zresztą wdzięczna Łukaszowi. Ja w ogóle lepiej się czuję z reżyserami, którzy dają aktorom pole do ich własnego tworzenia, kreowania, dopiero wtedy czuję, że to jest także moja praca i czuje się spełniona. Na planie było tak, że mieliśmy oczywiście tekst-matkę, czyli fantastyczny scenariusz Łukasza. Jednak w mocnych scenach, gdzie w grę wchodziło dużo emocji, były rzeczywiście całe partie improwizowane. Wiedzieliśmy jaki temat mamy przeprowadzić, które zdania muszą paść albo nie. Była też cała masa dodatkowych scen, jak na przykład ta w łazience, tuż przed ślubem, moim zdaniem najmocniejsza w filmie. Łukasz realizował ją w taki sposób, że nawet profesjonalna część ekipy się śmiała, twierdząc, że my to rzeczywiście jesteśmy młodą Dogmą. Nie była to taka prawdziwa Dogma, mieliśmy sztuczne światło i tak dalej, ale to określenie cały czas się pojawiało w trakcie pracy. Ale wracając do sceny w łazience - Łukasz ustawił aktorów tak: rodzinę na zewnątrz, a nas w łazience. Przez cały czas włączone były dwie kamery i graliśmy symultanicznie, nie wyglądało to więc tak, jak to się na ogół robi w filmach. Wiadomo było, że cały materiał nie wejdzie w całości, albo będzie to, co działo się w łazience, albo to, co na zewnątrz. Wszystko po to, żeby uzyskać prawdziwą atmosferę napięcia, prawdę zdarzeń i wiarygodny stan wszystkich, którzy wchodzą do łazienki. To, co działo się na zewnątrz, było kompletną improwizacją, nie było tych scen w scenariuszu. Również to, co działo się w łazience, było improwizowane, aktorzy mieli wchodzić na określone sygnały, ale wszystko się w trakcie rozsypało, ponieważ tak silne emocje wywoływała ta scena. Była to wspaniała improwizacja, aczkolwiek sterowana i nadzorowana przez Łukasza. Musiał sobie ze wszystkim poradzić, tym bardziej, że sam grał w tej scenie. Zatem grał i reżyserował jednocześnie. To było naprawdę niezwykłe przeżycie.

Co się Pani ostatnio spodobało w kinie?

MO: Obejrzałam dzisiaj [sobota, piąty dzień festiwalu w Gdyni - red.] dwa filmy i nie mogę sobie odmówić powiedzenia kilku słów na ich temat. Po pierwsze zachwycił mnie obraz Piotra Dumały, animowana "Zbrodnia i kara". Moim zdaniem to prawdziwa esencja sztuki. Jestem wielbicielką talentu Dumały, odkąd zobaczyłam pierwszy jego film. Uważam, że dystansuje większość kina fabularnego w Polsce. Jego narysowane postaci mają w sobie więcej życia niż aktorzy. Nie wiem, jak on to robi, jest chyba czarodziejem. To nieprawdopodobne. Drugi film to obraz Krzysztofa Zanussiego. Myślę, że jest to bardzo mądry, głęboki, inteligentny film, z wielką rolą Zbigniewa Zapasiewicza. Bardzo mnie wzruszył. Wielki film, wielkie kino. Uwielbiam filmy Krzysztofa Zanussiego te sprzed lat i myślę, że to jest film taki jak tamte. Myślę, że to wspaniały powrót.

Proszę powiedzieć coś o swych najbliższych planach.

MO: Jestem dość smutna, ponieważ przychodzi do mnie wiele propozycji grania w filmach, które mnie nie interesują i zmuszona jestem naprawdę sporo odmawiać. Czasem ktoś do mnie mówi: "Bo Pani woli teatr". Wcale nie wolę teatru, kino jest moją wielką miłością, tak samo jak teatr. Natomiast po prostu dostaję więcej ciekawych propozycji w teatrze. Ostatnio zmieniłam Teatr Rozmaitości w Warszawie na Teatr Narodowy. Zaczęłam próbę z Jerzym Grzegorzewskim do nowej wersji "Nocy listopadowej" Wyspiańskiego. Będę grała tam Joannę w duecie z Mariuszem Benoit, który wystąpi w roli Księcia. Bardzo cieszę się na to spotkanie. W drugiej połowie sezonu Jerzy Jarocki będzie realizował "Szewców" Witkacego, mam tam zagrać Księżną. W styczniu Agnieszka Holland będzie realizowała "Trzy siostry" Czechowa dla Teatru Telewizji. Zaproponowała mi rolę Maszy - to dla mnie znowu wyjątkowa sytuacja, ponieważ marzyłam o spotkaniu się z tak wybitną reżyserką jak Agnieszka Holland, do tego mój ukochany Czechow i rola, która jest mi w nim najbliższa.

Natomiast na przełomie stycznia i lutego rozpoczynam zdjęcia do "Wiedźmina" Sapkowskiego, w reżyserii Marka Brodzkiego. Będę brała lekcje szermierki, jazdy konnej i akido. Zagram Renfri, bardzo okrutną postać, moim zdaniem bardzo interesującą, ale więcej zdradzić nie mogę.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maja Ostaszewska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy