Na "Atak paniki", porównywany do nominowanych do Oscara argentyńskich "Dzikich historii" Damiána Szifróna, składa się kilka odrębnych opowieści, które w finale dochodzą do jednego wspólnego punktu. - To swego rodzaju układanka, przypominająca nieco kostkę Rubika - mówi Magdalena Popławska, która za swoją kreację w debiucie Pawła Maślony odebrała Złotego Lwa dla najlepszej aktorki drugoplanowej. Z aktorką udało nam się porozmawiać podczas 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
W "Ataku paniki" jest pani bohaterką jednego z wątków - gra pani Monikę, pisarkę kryminałów, która w restauracji spotyka się z mężczyzną. To bardzo teatralny epizod, w całości rozegrany przy jednym ze stolików...
Magdalena Popławska: - Mój wątek faktycznie jest wyjątkowo teatralny, a ja kocham teatr. To była moja pierwsza miłość i wciąż jest to przestrzeń, którą znam najlepiej i w której czuję się najbezpieczniej. Co za tym idzie - jestem w niej najbardziej twórcza. Przy pracy nad "Atakiem paniki", choć był to plan zdjęciowy, miałam wrażenie, jakbym znalazła się w teatrze, więc dla mnie były to niezwykle komfortowe warunki do działania.
"Atak paniki" wyróżnia się oryginalną, nowelową formą. Czy dla pani ta eksperymentalna budowa filmu była wyzwaniem?
- To cudowne doświadczenie, chociaż sama epizodyczność nie miała tak dużego wpływu na naszą pracę. Co jednak ważne, scenariusz w takiej formule to swego rodzaju układanka, przypominająca nieco kostkę Rubika, której tajemnice widz z czasem odkrywa. Chodzi tylko o tę świadomość, że poszczególne wątki są powiązane, mają wspólny mianownik.
Na pewno spore znaczenie miał także zaskakujący finał każdego z nich...
- To prawda, ale nie chcę zdradzać za wiele, by nie zepsuć widzom zabawy, choćby w dowiadywanie się, kim tak naprawdę jest mężczyzna, z którym spotyka się moja bohaterka. Suspens jest ważny w tym filmie, bo tożsamość mojego partnera to nie jedyna rzecz, której na początku się nie spodziewamy. Reżyser, Paweł Maślona, prowadzi te historie tak, by nas jako widzów nieco zmylić...
Jak to stopniowe budowanie napięcia, by doprowadzić do tytułowego "ataku paniki", wyglądało na planie? W filmie roi się od długich ujęć.
- Rzeczywiście kręciliśmy w długich ujęciach, chociaż ja po pracy na planie serialu HBO "Bez tajemnic" jestem wprawiona w boju. Tam mieliśmy dwudziestominutowe monologi do zagrania... I skoro tamto przeżyłam, to przeżyję już wszystko...
- Z Pawłem także pracowaliśmy na większych fragmentach tekstu, lecz na innych zasadach. Intensyfikacja emocji to również efekt zastosowania kolejnych zbliżeń, cięć i zmian planów. Pomocny był cały proces pracy, bo z Pawłem spotkaliśmy się już na rok przed zdjęciami, tworząc etiudę na bazie tego scenariusza i historii mojej bohaterki. Dzięki temu sprawdziliśmy kilka wariantów tej sceny, wiedzieliśmy, jak budować emocje i jak prowadzić moją postać. Byliśmy dobrze przygotowani.
Pani bohaterka, Monika, to dość wybuchowa mieszanka różnych cech. Czy to było to, co panią przyciągnęło do "Ataku paniki"?
- Tak, w scenariuszu jest bardzo dużo skrajnych emocji i dlatego czytało się go tak dobrze. A ja uwielbiam takie właśnie tragiczne historie - uwielbiam je grać, uwielbiam o nich czytać i za nimi podążam, gdy oglądam filmy, skrajności tkwiące w Monice były więc dla mnie niezwykle pociągające. Z jednej strony mamy jej nadpobudliwość i przesadnie wyluzowany sposób bycia, dostrzegalny w słownictwie i poczuciu humoru, lecz jest on tak naprawdę jedynie świadectwem tego, jak bardzo nie daje sobie rady z tą całą sytuacją. To inteligentna i skomplikowana osobowość. Na pewno nie jest to szczęśliwa dziewczyna, która radzi sobie ze wszystkim w życiu.
Jak udało się pani w tak krótkiej formie pokazać wszystkie "twarze" Moniki?
- Myślę, że wszyscy w różnych sytuacjach przybieramy pewne maski czy pozy, żeby łatwiej nam było przetrwać. Jest to dość normalne, że w zależności od miejsca i otoczenia potrafimy się różnie zachowywać. A ja jestem osobą dość wrażliwą, emocjonalnie reaguję na większość trudnych sytuacji w życiu i potrafię się popłakać ze stresu, dlatego nie są mi obce takie właśnie rejony neurotyczności. Skrajne, trudne emocje są mi bliskie. Mam nadzieję, że dzięki temu wypada to na ekranie naturalnie.
W "Ataku paniki" jest jednak bardzo wiele fascynujących postaci kobiecych. Od początku chciała pani wcielić się w Monikę?
- To prawda, że ciekawych ról jest w "Ataku paniki" sporo, ale - jak wspominałam - spotkałam się z Pawłem już dużo wcześniej i od początku pracowaliśmy z myślą o Monice. Potem jedynie martwiłam się, czy po udziale w etiudzie dostanę też tę postać w filmie, ale na szczęście się udało.
Zmian po drodze było jednak sporo, bo ponoć na początku scenariusz "Ataku paniki" rozgrywał się... podczas kryzysu śmieciowego w Neapolu.
- Tak, scenariusz we wstępnej fazie był zupełnie inny, chociaż ja znam to jedynie z legend, bo gdy dołączyłam do ekipy, tekst był w trakcie transformacji i powoli kształtowała się jego finalna forma. Wtedy już było wiadomo, że to będzie polskie kino, osadzone w naszych realiach, więc cały ten ciepły włoski wątek trzeba było wymazać lub częściowo przenieść do naszej polskiej, smutnej rzeczywistości. Ostatecznie okazało się jednak, że ta rzeczywistość też jest dosyć wesoła... wesoło-gorzka.
A jak wyglądała współpraca z Pawłem Maśloną?
- Paweł to reżyser, który przede wszystkim bardzo dużo czerpie z aktorów, kocha ich i daje im duże pole do popisu. Traktował wszystkich nas w zespole partnersko i dużo rozmawialiśmy - o tym, co na nas działa i jak my różne problemy przeżywamy osobiście. Mieliśmy też bardzo dużo prób, bo przeszliśmy cały proces jak w teatrze. Najpierw rozmawialiśmy, a potem ćwiczyliśmy sceny z kamerą. Czarek Stolecki, nasz operator, uczestniczył w tych próbach od wczesnego etapu, nawet gdy nie trzymał kamery. To było wspaniałe, bo nawzajem się wszyscy inspirowaliśmy.
Na gdyńskim festiwalu można było zobaczyć także drugi film z pani udziałem - "Reakcję łańcuchową" Jakuba Pączka. Oba tytuły to pełnometrażowe debiuty. Jest różnica między pracą z debiutantem i z uznanym reżyserem?
- Nie chciałabym tworzyć takich podziałów, aczkolwiek domeną debiutantów jest pewna niezaspokojona potrzeba robienia kina, dzięki czemu na planie panuje trochę inna energia. Czasem, niestety, strach czy pewne komplikacje biorą górę, więc nie ma takiej całkowicie "czystej" przestrzeni, ale ta energia jest niesamowicie cenna. Bardzo lubię pracować z ludźmi, którzy są kompletnie zafascynowani swoją pracą i mają silną potrzebę działania. Jakub Pączek to na pewno osoba, która ma dużo do powiedzenia w przestrzeni filmowej. Ma dar do opowiadania niezwykłych historii. Przed realizacją "Reakcji łańcuchowej" widziałam kilka jego krótkich filmów. Świetnych. Mieliśmy nawet plany zrealizować wspólnie jeden 30-minutowy scenariusz...
Często możemy także oglądać panią na małym ekranie. Pojawiła się pani m.in. w "Watasze", "Pakcie" czy obecnie w serialu "Diagnoza". Woli pani telewizję od kina?
- Odnoszę wrażenie, że teraz seriale, a na pewno te produkowane przez prestiżowe stacje, są tak dobrze przygotowane i mają taki budżet, że można przygotować je dużo bardziej profesjonalnie. A jak pojawiają się dobrze napisane scenariusze, to nie ma żadnego znaczenia, czy to etiuda filmowa, wielkie kino festiwalowe czy serial telewizyjny. Idzie się za historią - a przynajmniej ja dokonuję takich wyborów.
Dużo mówi się jednak o tym, że seriale mogą zastąpić kino...
- Przyznaję, że sama jestem wielką fanką seriali amerykańskich i jak tylko mogę, to z przyjemnością je śledzę. Wydaje mi się, że to pewna tendencja i seriale, które kiedyś kojarzyły się z obciachem, teraz stoją na bardzo wysokim poziomie - niektóre są pisane jak najlepsze filmy i przygotowywane przez lata. A wtedy to spełnienie marzeń wziąć udział w takim projekcie.
Lecz gdyby nie kino, nie oglądalibyśmy dziś takiego "Ataku paniki"...
- Dlatego mam wielką nadzieję, że widzowie docenią pracę Pawła i całej ekipy, bo ja jestem zachwycona. Wierzę, że udało nam się zrobić film godny niejednej nagrody!