Reklama

Magdalena Cielecka: Czekałam na to wiele lat

Na planie nowego filmu Tomasza Wasilewskiego "Zjednoczone stany miłości" Magdalena Cielecka ponownie spotkała się z Andrzejem Chyrą. - Nie wiem, czy z innym kolegą-aktorem udałoby nam się stworzyć tak intensywną sytuację. To jest albo tego nie ma - wyznaje aktorka. W nagrodzonej w Berlinie produkcji pozornie gra nową wariację chłodnej, twardej kobiety, za którą zdobyła największe uznanie widzów. Pokazuje jednak także swoją zupełnie inną, delikatną twarz. Z Magdaleną Cielecką udało nam się porozmawiać podczas przedpremierowego pokazu "Zjednoczonych stanów miłości" w krakowskim Kinie Pod Baranami.

Na planie nowego filmu Tomasza Wasilewskiego "Zjednoczone stany miłości" Magdalena Cielecka ponownie spotkała się z Andrzejem Chyrą. - Nie wiem, czy z innym kolegą-aktorem udałoby nam się stworzyć tak intensywną sytuację. To jest albo tego nie ma - wyznaje aktorka. W nagrodzonej w Berlinie produkcji pozornie gra nową wariację chłodnej, twardej kobiety, za którą zdobyła największe uznanie widzów. Pokazuje jednak także swoją zupełnie inną, delikatną twarz. Z Magdaleną Cielecką udało nam się porozmawiać podczas przedpremierowego pokazu "Zjednoczonych stanów miłości" w krakowskim Kinie Pod Baranami.
Magdalena Cielecka na tegorocznym Berlinale /Andreas Rentz /Getty Images

Jest pani świeżo po polskiej premierze "Zjednoczonych stanów miłości" na festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Film przyjechał do nas po wielu sukcesach za granicą, choćby na tegorocznym Berlinale, gdzie Tomasz Wasilewski otrzymał Srebrnego Niedźwiedzia za najlepszy scenariusz. Oczekiwania były bardzo duże. Jakie emocje towarzyszyły pani na pierwszych spotkaniach z widzami i jakie emocje wychwyciła pani wśród oglądających?

Magdalena Cielecka: - Wszyscy bardzo czekaliśmy na te pierwsze polskie pokazy "Zjednoczonych stanów miłości", więc byliśmy dość zdenerwowani, podekscytowani i ciekawi, jak publiczność odbierze film. Ze spotkań i rozmów po seansie wychodzi, że ludzie są poruszeni i obraz się podoba. Oczywiście pada mnóstwo pytań. Szczególnie nurtowała widzów niemal nowelowa forma filmu, pojawiło się także pytanie o brak jednoznacznego zakończenia. Najważniejsze jest jednak to, co potem dzieje się w kuluarach, gdy ludzie podchodzą do nas i dzielą się wrażeniami. Głównie są to kobiety, więc wyobrażam sobie, że w nich te historie poruszają najczulszą strunę. One bardzo dziękują za ten film.

Reklama

To właśnie te historie zawarte w scenariuszu najsilniej przyciągały panią do projektu czy raczej kluczowa była tu osoba reżysera, Tomasza Wasilewskiego?

- Tomka znam już niemal dziesięć lat - znałam go jeszcze zanim przypuszczałam, że będę z nim pracować, przed jego pierwszym filmem. Przychodził do nas do teatru i stał się moim przyjacielem. Zawsze się dobrze rozumieliśmy, mieliśmy podobny gust, również filmowy. Natomiast, gdy otrzymałam scenariusz, miałam świadomość, że dostałam jakiś prezent od losu. Że to rodzaj skarbu, który aktor dostaje. Nie każdy ma takie szczęście. Ja na taki scenariusz czekałam przez wiele lat. Zobaczyłam w nim wielki potencjał, nie tylko aktorski, bo, rzeczywiście, role dla kobiet są tu wspaniałym materiałem, ale też potencjał historii, którą opowiada.

- Co mnie bardzo ujęło i zaskoczyło, to fakt, że ktoś, kto jest jeszcze tak młodym mężczyzną, jak Tomek, chce opowiedzieć taką historię: po pierwsze o kobietach, po drugie osadzoną w przeszłości, w roku 1990. Że chce sięgnąć do tych czasów, kiedy sam był małym chłopcem i opowiedzieć o tym w tak niesztampowy sposób. Historie bohaterek były dla mnie wyjątkowo poruszające - losy tych kobiet są smutne, co tu dużo mówić.

Od początku Tomasz Wasilewski proponował pani postać Izy, dyrektorki szkoły, która wplątana jest w wieloletni związek z żonatym mężczyzną, Karolem?

- Roli w filmie sobie nie wybierałam, ale prawdą jest, że Tomek na początku widział mnie jako Marzenę, którą w filmie wykreowała Marta Nieradkiewicz. Było to parę lat temu, gdy Marzena miała być nieco starsza od bohaterki, którą gra teraz Marta, lecz nieco młodsza ode mnie dzisiaj. Tomek mówił o tym, że gdy pisał scenariusz, pierwszą miał w głowie Marzenę i myślał wtedy o mnie. Ale z czasem konfiguracja się pozmieniała, a on zrobił w międzyczasie "Płynące wieżowce", i wygląda to dzisiaj tak, jak wygląda. Mnie postać Izy bardzo się podoba i jestem zadowolona, że akurat ją mogłam zagrać.

Panią reżyserzy i producenci bardzo lubią widzieć w rolach zimnych, wyrachowanych kobiet. W jednym z wywiadów przyznała pani, że wręcz przylepiono pani taką łatkę. W "Zjednoczonych stanach miłości" Tomasz Wasilewski poszedł dalej. Na początku nieco nas zmylił, kreując Izę na zdystansowaną, chłodną kobietę, lecz potem, gdy sytuacja w jej związku z kochankiem się komplikuje, pokazał, że tak naprawdę jest krucha, desperacko szuka i potrzebuje miłości. Dla pani była to okazja, by pokazać inne emocje, niż te, do których przyzwyczaili się widzowie pamiętający panią na przykład z serialu "Czas honoru".

- Znając Tomka, przeczuwałam, że on nie chce zrobić kalki z mojego wizerunku i jeśli obsadza mnie w tzw. zimnej suce, to na pewno będzie chciał to trochę przełamać i pokazać coś innego, może nawet pograć z moim wizerunkiem. Ale tym, co podobało mi się najbardziej w tej postaci, był rys tragiczny. To postać tragiczna w klasycznym rozumieniu tego pojęcia - kobieta, która z góry skazana jest na porażkę. Każda decyzja, którą Iza podejmuje, jest gorsza, niż poprzednia, ale ona nie ma innego wyjścia. Choć nie jest to ktoś, kto na pierwszy rzut oka wzbudza naszą sympatię czy współczucie, jeśli chcemy wykonać jakiś wysiłek i ją zrozumieć, to rysuje się ktoś, kto na zewnątrz jest silny, ale to tylko pozór, bo wewnątrz jest jak dziecko. Osoba, która jest tak krucha w kontakcie z mężczyzną, którego pragnie i którego nie może mieć, że staje się niedecyzyjna, nielogiczna w swoich działaniach, histeryczna. Ta sprzeczność w Izie i jej tragizm fascynowały mnie.

A znalazła pani w sobie jakieś cechy Izy, jakieś podobieństwo do niej?

- Nie... Myślę, że nie jestem tak uwikłana jak ona, nie jestem też tak zerojedynkowa w życiu. Nie stawiam wszystkiego na jedną kartę, bez alternatywy. A przede wszystkim nie jestem, całe szczęście, tak samotna, mam wokół siebie ludzi. Myślę też, że jestem silniejsza, ale wyobrażam sobie i rozumiem tego rodzaju zapętlenie w uczuciach, jak u niej.

 - Iza jest bardzo złożoną postacią: niemal nie można poczuć do niej sympatii, w odbiorze jest negatywna. Mi nie zależało na tym, by ją polubić i usprawiedliwiać, ale musiałam ją poznać i zrozumieć jej motywy. A tym podstawowym, bardzo prostym motywem jest tu miłość. To, że ona na coś się umówiła z tym mężczyzną, mieli pewien plan, a nagle on zmienia go z niewiadomych dla niej powodów i rujnuje jej życie. Ona, trochę jak w "Fatalnym zauroczeniu", nie jest w stanie sobie z tym poradzić i nie chce tego zaakceptować. Brnie w to tak daleko, że robi straszne rzeczy, by mieć Karola z powrotem.

Przez to zapętlenie w emocjach, Iza w pewnym momencie staje się gotowa niemal na każdy rozkaz kochanka. Można wytłumaczyć miłością także to, że daje sobą manipulować?

 - Ona jest za bardzo zatopiona w tym związku. Nie zbudowała sobie żadnego innego życia, poza wyobrażonym życiem z Karolem. Gdy on mówi "nie", ziemia usuwa jej się spod nóg. Dlatego cały czas na coś liczy i gdy on mówi jej, by była w kawiarni o 12, ona tam będzie. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, jednak Iza też w pewnym momencie nie wytrzymuje i zmuszona do działania, posuwa się nieco za daleko...

Kluczowe znaczenie dla wiarygodności tej relacji, miał dobór pani ekranowego partnera. Tomasz Wasilewski postawił na Andrzeja Chyrę, z którym łączą panią bliskie relacje. To musiała być świadoma decyzja...

- Oczywiście, że tak! Ja miałam przez to sporo wątpliwości. Obawiałam się, czy to nie spowoduje niepotrzebnych kontekstów prywatnych, ale Tomek uciął te spekulacje. Wprost powiedział, że chce mieć dwójkę wymarzonych aktorów do ról Izy i Karola. Nie ukrywał też, że długa znajomość z Andrzejem i fakt, że pracujemy ze sobą ciągle w teatrze, tylko może tu pomóc, że bliskość zapracuje. Tak samo Julka Kijowska, wcielająca się Agatę, świetnie zna się z Łukaszem Simlatem, a Marta Nieradkiewicz, filmowa Marzena, dobrze zna i lubi Dorotę Kolak. To było dla Tomka ważne, by te trudne relacje między bohaterami w tym filmie tworzyli aktorzy, którzy sobie ufają i między którymi ten rodzaj kontaktu będzie jakąś wartością dodaną. W końcu jeśli się płacze na planie, to swoimi łzami, nie sztucznymi.

Najbardziej widać to wspólne doświadczenie w scenach wyjątkowo intensywnych, jak ta, gdy pani bohaterka, Iza, odwiedza Karola, lekarza, w pracy. Zbudowali państwo tam emocje niemal bez słowa.

- Właśnie dlatego na planie zrozumiałam, że Tomek rzeczywiście miał rację. Nie wiem, czy z innym kolegą-aktorem, choćby był wspaniały i zdolny, udałoby nam się wytworzyć tak intensywną sytuację. I to na dodatek w filmie, który jest trudny o tyle, że nie pomaga - ani widzowi w oglądaniu, ani aktorowi. Nie mieliśmy zbyt wielu narzędzi, żeby tak po aktorsku poczuć się swobodnie, nie było sytuacji, w której można by dokonać popisu. Wiele scen jest bez słów, same emocje i to napięcie po prostu jest albo go nie ma.

Cały film jest tak stonowany. Wydaje się, że państwo nie mogli szarżować.

- Tomek bardzo tego pilnował, żebyśmy nie przekroczyli granicy ekspresji. Żeby nie było za dużo "bebechów", jak się mówi w naszym żargonie. Nawet nie pozwalał zbytnio łez uronić, tylko, żeby trzymać te emocje pod powierzchnią. I mnie się to bardzo podoba, bo jesteśmy przyzwyczajeni do takiego ekstrawertycznego działania na planie i w teatrze, a on chciał, żeby wszystko było wewnątrz, inaczej.

Na pani postać składają się w dużej mierze także charakteryzacja i kostiumy.

- Makijaż bardzo pracował na tę bohaterkę. Tomek chciał, by Iza, nieco wzorowana na jego pani pedagog ze szkoły podstawowej w Inowrocławiu, była perfekcjonistką. Zawsze dobrze ubrana, elegancka, trochę z innego świata, trochę lepsza od reszty, ze zrobionymi paznokciami, szminką, w butach na obcasie. Żeby to była osoba silna. Żeby wydawało się, że panuje nad swoim życiem. Po czym okazuje się, że zupełnie nie panuje i rozpada się, co można zobaczyć choćby w scenie w kuchni.

To chyba najtrudniejszy moment w losach bohaterki.

- Iza wtedy pęka.

Musiała to być także dla pani niezwykle wymagająca scena. Miała pani jakiś moment, który sprawił pani najwięcej trudności?

- Tego nie da się w taki sposób ocenić, czy dane ujęcie sprawiło mi więcej czy mniej trudności. Wiadomo, że przy tych najbardziej wymagających scenach człowiek jest bardziej zestresowany czy skupiony, ale cała praca nad postacią odbyła się tak naprawdę przed zdjęciami - to czas prób, rozmów o filmie i o bohaterach. W przypadku "Zjednoczonych" mieliśmy próby niemal jak w teatrze - spotykaliśmy się przez wiele tygodni i szukaliśmy tego, co organiczne, co nam odpowiada. A potem dochodziliśmy do tego na planie. Wtedy właśnie - metodą prób i błędów, czyli kolejnych dubli, robiliśmy te sceny. I faktycznie sekwencja w kuchni była trudna i wymagała od nas kilkunastu dubli, z czego do filmu chyba wszedł ostatni, ale przy "Zjednoczonych stanach miłości" każda scena była trudna.

- Tomek chciał, żeby nawet w scenach tzw. pasażowych czy obyczajowych, było coś pod spodem. Jeśli w szkole rozmawiam z sekretarką czy przechodzę przez korytarz, to napięcie gdzieś tam cały czas jest. I choć te postaci wykonują swoje zadania, rozmawiają, pracują, w głowie mają to, co nie pozwala im odetchnąć pełną piersią. Z tego względu jako aktorzy musieliśmy być non stop bardzo skupieni i emocje trzymać na takim "standby'u", by w danym momencie tylko je wypuścić.

Dużo było w tej pracy "klasycznej" reżyserii?

- Czyli uwag od Tomka? Tak, bardzo dużo. Tomek, mimo młodego wieku, jest czujnym reżyserem. Mówiąc "czujny", mam na myśli, że wie, czego chce, wie, dokąd zmierza i nie odpuszcza. Wychwyci każdą fałszywą nutę i wszelkiego rodzaju nieprawdę aktorską w scenie. Szuka i próbuje dotrzeć do sedna. Daje bardzo trafne uwagi, które od razu uruchamiają wyobraźnię, pomagają zagrać daną scenę i powiedzieć daną kwestię tak, żeby było to prawdziwe. Ma dobre "ucho" na scenę.

Warto przypomnieć, że w "Zjednoczonych stanach miłości" gra pani dyrektor szkoły. Natomiast w "Czasie honoru" wcieliła się pani w dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego, a w nadchodzącej trzeciej części "Pitbulla" Patryka Vegi pojawi się pani jako...

- Naczelniczka komisariatu. Jakieś takie kierownicze funkcje dostaję, prawda? (śmiech)

Nie męczy pani jeszcze to "szefowanie"?

- Nie, ponieważ pojawiają się także inne projekty - na przykład u Jana Kidawy-Błońskiego w filmie "Gwiazdy", który wejdzie do kin jesienią, wcieliłam się w matkę głównego bohatera - piłkarza, granego przez Mateusza Kościukiewicza. To nie jest tak, że zawsze gram osoby na wysokim stanowisku, ale trudno buntować się przeciwko warunkom, jakie się ma, dlatego takie propozycje pojawiają się często. I nie mówię tu tylko o warunkach fizycznych, ale rodzaju aury, energii, z którą człowiek się rodzi. Zawsze jesteśmy w jakimś sensie ograniczeni swoją fizycznością, naturą, osobowością i bunt wychodzi sztucznie. Mi jest trudno wyobrazić sobie siebie w roli pastereczki gąsek na łące, choć może ktoś zechce mnie tak ryzykownie obsadzić. Nie uważam, by aktor był do wszystkiego i by powinien móc i chcieć zagrać każdą rolę.

Nie boi się [ani jednak wyzwań całkowicie odmiennych od pani wizerunku - wystarczy wspomnieć zeszłoroczne "Córki dancingu" - debiut reżyserski Agnieszki Smoczyńskiej, który wśród widzów wzbudził wiele emocji. Film łączy elementy musicalu, horroru i fantasy, a pani kreuje w nim postać striptizerki o pseudonimie "Boskie Futro". Co panią skłoniło do udziału w tym szalonym projekcie?

- Właśnie to szaleństwo! I taki rodzaj oryginalnego myślenia i ryzyka zapisanego w scenariuszu. To zupełnie pojechany sposób opowiadania i wielka odwaga, by zaproponować taki film producentom i widzom. Gdy przeczytałam scenariusz, pomyślałam: "Boże, ale to jest przecież nie do zrobienia w Polsce! Niemożliwe, żeby się udało". A jednak się udało i bardzo w tym Agnieszkę wspierałam. Odniosła z "Córkami dancingu" wielki sukces na całym świecie i co chwilę dostajemy wiadomości, że film gdzieś dostał nagrodę albo został zauważony.

- Dla mnie to była też świetna zabawa i wyzwanie. Mogłam pokazać się trochę z innej strony, w formacie, który nie jest psychologiczny, nie jest ciężki. Jestem fanką takich polskich filmów z dawnych lat, jak "Hallo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy" czy "Lata dwudzieste... lata trzydzieste" i bardzo ubolewałam nad tym, że podobne musicale w Polsce nie powstają. Na szczęście okazało się, że jednak powstają, więc cieszyłam się, że mogłam wziąć w tym udział.

Choć na świecie "Córki dancingu" zostały świetnie odebrane, choćby na festiwalu w Sundance, u nas film się nie przyjął. Na seansie, na którym byłem, zdarzało się nawet, że w trakcie mocniejszych scen widzowie wychodzili z sali. Pani umie wytłumaczyć, dlaczego ten odbiór jest tak różny?

- Ja staram się sobie nie tłumaczyć reakcji publiczności, bo uważam, że publiczność ma zawsze rację. To jej święte prawo coś zaakceptować, bić brawo, gratulować albo wyjść z sali - mnie także się to zdarza, gdy coś mnie nie przekonuje. Każdy ma swój gust. W przypadku "Córek dancingu", jeśli ktoś miał oczekiwania, że będzie to regularny musical i z kina wyjdziemy z piosenkami w uszach, na pewno się rozczarował. Wiem jednak, że film ma również rzesze admiratorów. Dla mnie ważniejsze jest, że wzbudza emocje. Wolę kino, które budzi kontrowersje i dzieli publiczność, niż kino widzowi obojętne. I wolę, gdy filmy sieją ferment. A "Córki dancingu" chyba to robią.

Rozmawiał Adrian Luzar.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Magdalena Cielecka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy