Reklama

Magda Mołek: Jestem szczęściarą

W nowej serii swojego programu "W roli głównej", Magda Mołek rozmawiała m.in. z Agatą Kuleszą i Maciejem Stuhrem. Dziennikarka wciąż marzy jednak o wywiadzie m.in. z Magdaleną Cielecką i Mają Ostaszewską. "Trzeba się nagimnastykować i mieć szczęście" - przekonuje.

W nowej serii swojego programu "W roli głównej", Magda Mołek rozmawiała m.in. z Agatą Kuleszą i Maciejem Stuhrem. Dziennikarka wciąż marzy jednak o wywiadzie m.in. z Magdaleną Cielecką i Mają Ostaszewską. "Trzeba się nagimnastykować i mieć szczęście" - przekonuje.
Udaje mi sie, bo moi goście czują, że ich słucham - przekonuje Magda Mołek /Baranowski /AKPA

Kogo tym razem zaprosiła pani do swojego programu "W roli głównej"?

Magda Mołek: - Na moją kanapę wreszcie udało mi się przyciągnąć dwoje gości, o których obecności w programie marzyłam, a których grafiki powodowały, że chciało mi się płakać, czyli Agatę Kuleszę i Macieja Stuhra. Poza tym, że Maciek jest świetnym aktorem, znany jest z tego, że nie lubi mówić o sobie, czyli milczy.

Właśnie. Jak pani to robi, że goście się przed panią otwierają? Tak było chociażby w przypadku Dawida Podsiadło.

Reklama

- Daj boże, żeby mi to nie zniknęło (śmiech). Dawid, faktycznie się rozkręcił, ale proszę jego o to spytać. Wydaje mi się, że to jest tylko i wyłącznie kwestia zainteresowania. Żyjemy w czasach, gdzie ludzie wszystko robią szybko i byle jak. W programie siadam, tak jak teraz z panią, z kimś, kto ma dorobek, ciekawe życie i refleksje, a ja tylko pozwalam mu o nich mówić. Zawsze autentycznie jestem zainteresowana gościem, bo to najczęściej są ludzie, o których obecności marzę zawodowo. Potem to już się jakoś klei, najczęściej łapiemy chemię, bo oni chyba mi ufają. Trudno być mi sędzią we własnej sprawie, ale może to polega na tym, że ci goście czują, że ich słucham. Może to jest bardziej na poziomie emocjonalnym, energetycznym. Skoro do tej pory mi się to udaje, to znaczy, że coś działa. Jak odgadnę, co to jest, to obiecuję, że będę pakować to w słoiki i rozdawać (śmiech).

Czy mimo tej umiejętności, zdarzyło się pani gościć osobę, która nie otworzyła się na tyle, żeby - mówiąc wprost - nie było z czego zmontować programu?

- Na szczęście nie. Prędzej czy później dochodziło do tzw. otwarcia. Mam taką prywatną teorię - nawet z największym milczkiem albo kimś, kto wydaje się kompletnie nieinteresujący, możesz zrobić bardzo dobrą rozmowę. I ta teoria przekłada się na praktykę w studiu. To zwyczajnie działa. Goście przychodzą, siadają, i mimo tego, że mam przygotowany scenariusz, że ja sama jestem przygotowana - te wszystkie elementy dają właśnie taki efekt. Zapewniam też, że nie przekupuję swoich gości (śmiech). Zapraszam ich tylko serdecznie do programu. Skoro przychodzą, to czy mogę wyobrazić sobie większe błogosławieństwo w tym zawodzie?

Jest ktoś, o kim jeszcze pani marzy, żeby przyszedł do programu, jednak do tej pory było to niemożliwe?

- Lista jest długa, a są na niej Magda Cielecka czy Maja Ostaszewska. Natomiast problem pozostaje niezmienny, czyli czasowy. Nasze grafiki bardzo rzadko chodzą w parze, więc naprawdę trzeba się nieźle nagimnastykować i mieć szczęście, żeby wstrzelić się w wolny moment tak zapracowanych aktorów. To graniczy z cudem.

Ale cuda się zdarzają...

- Tak. Wydawało mi się, że nigdy nie dostanę ekskluzywnego wywiadu z Robertem Lewandowskim.

Do tego na Stadionie Narodowym?

- Ten stadion to też jest dowód na to, że w tym zawodzie, oprócz miłości do tego, co się robi, uczciwości i profesjonalizmu, trzeba mieć jeszcze dużo szczęścia. Stadion załatwiłam dosłownie trzema telefonami. Oczywiście pewnie by mi się to nie udało, gdybym obok nie miała ludzi, którzy chcieli mi pomóc. Też cud, że akurat w tę niedzielę o godzinie 15:00 Robert mógł, a Stadion Narodowy o tej porze podlewał trawę, więc nie było żadnych zajęć, żadnego eventu, nie było nic poza piękną zieloną murawą. Czyż ja nie jestem szczęściarą? Jestem! Nawet teraz, jak to wspominam, mam ciarki na plecach, bo sytuacja wyglądała dosyć śmiesznie.

Proszę o tym opowiedzieć.

- Pamiętam, jak dziś: pod koniec maja, w jakieś upalne piątkowe popołudnie, kiedy jechałam z Warszawy do Nowego Sącza do pracy, zadzwoniła do mnie pani Monika - menadżerka Roberta, która przez wiele lat była przeze mnie nękana pytaniami, telefonami, SMS-ami, mailami. Nic dziwnego, że o mnie pamiętała, bo co jakiś czas jej się przypominałam. Dzwoni i mówi mi, że Robert ma godzinę w niedzielę o godzinie 15:00. Pomyślałam, co ja teraz zrobię, przecież nie mam studia, nie mam ludzi, nie mam nic. Bezskutecznie starałam się negocjować inny termin. Powiedziałam, że to się nie uda. Odłożyłam telefon i ta myśl: co się nie uda? Jak się nie uda? Zadzwoniłam do niej i obiecałam, że zrobię wszystko, żeby jednak się udało. Pierwszy do głowy przyszedł mi właśnie stadion. Zadzwoniłam do zaprzyjaźnionych osób, które pomogły mi w "załatwieniu" tego miejsca. To był też cud, że wtedy, kiedy stadion był wolny, Robert miał czas. Może to chodzi w parze, że kiedy wolny jest Lewandowski, wolny jest stadion? (śmiech)

Rozmawiała Paulina Persa (PAP Life).

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: Magdalena Mołek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy