Maciej Stuhr: Po amerykańsku
Dla Macieja Stuhra, gwiazdy "Planety Singli 2", popularność w mediach społecznościowych jest przedmiotem osobistej satysfakcji. Aktor, którego na Facebooku śledzi ponad 900 tysięcy osób, nie tylko dzieli się tam informacjami o swoich najnowszych produkcjach, ale komentuje również sprawy społeczne i polityczne. - W każdej chwili mogę wyciągnąć komórkę z kieszeni i w przeciągu kilku sekund sprostować daną informację lub napisać po swojemu wszystko to, co chciałbym napisać. A zobaczy to więcej ludzi, niż czyta "Gazetę Wyborczą" i "Fakt" razem wzięte - tłumaczy.
Pierwsza "Planeta Singli" była swego rodzaju przełomem w historii polskiej komedii romantycznej - nie tylko cieszyła się dużą popularnością wśród widzów, ale wzbudziła także uznanie krytyków. Decyzja o realizacji kontynuacji była więc naturalna. Miał pan jednak obawy, czy "dwójka" utrzyma poziom oryginału?
Maciej Stuhr: - Olbrzymie! Praktyka pokazuje, że rzadko udaje się nakręcić kontynuację na tym samym poziomie, co oryginał, już nie mówiąc o tym, żeby była lepsza. Większość "dwójek", może z wyjątkiem "Ojca chrzestnego" i paru innych wyjątków, ma kłopoty. Jest to dość zrozumiałe, ponieważ część widzów chciałaby zobaczyć w kontynuacji dokładnie to samo, co wcześniej, a część chce być kompletnie zaskoczona - i zawsze przynajmniej jedna z tych grup będzie rozczarowana.
Jaką kontynuacją jest więc "Planeta Singli 2"?
- Przed przystąpieniem do prac mieliśmy sporo rozmów w gronie twórców tego projektu, co zrobić z zaufaniem widzów, które udało się zdobyć w pierwszej części. I jednoznacznie stwierdziliśmy, że nie interesuje nas nakręcenie filmu tylko po to, żeby ściągnąć ludzi do kin i pójść w związku z tym do kasy. Tak jak w przypadku pierwszej części mieliśmy ambicję stworzyć jedną z nielicznych śmiesznych, wzruszających i działających na widza komedii romantycznych, i by w ramach tego gatunku zrobić po prostu dobry film, tak w przypadku "dwójki" postawiliśmy sobie jeszcze trudniejsze i bardziej karkołomne zadanie - zrealizować dobrą kontynuację.
- Kluczem tutaj znów był dobry scenariusz. Nad tekstem zarówno do pierwszej, jak i do drugiej części "Planety Singli" pracowała grupa osób. Jak na polskie warunki była to grupa bardzo wyjątkowa, która postanowiła pracować nad scenariuszem do oporu - tak długo aż będzie bliski ideału. W swojej karierze nie spotkałem się nigdy z tak pieczołowitą pracą przy scenariuszu. Nie nadążałem nawet czytać kolejnych wersji, bo co do którejś siadałem, to dostawałem maila, żeby tego nie otwierać, bo to już dawno w koszu... To iście amerykańska metoda pisania scenariusza, gdzie każda osoba z teamu coś do projektu wnosi, wzmacnia go i wykazuje błędy, które do tej pory zostały popełnione. Potem następuje praca nad eliminacją tych błędów i pisaniem tekstu od nowa lub z nowymi pomysłami. Gdyby ktoś przeczytał pierwszą i ostatnią wersję scenariusza to poza postaciami, choć i tak nie wszystkimi, właściwie nie mógłby rozpoznać, że jest to ta sama historia.
Efekty widać na ekranie - bo oglądając film, trudno oprzeć się wrażeniu, że to kino rozrywkowe - ale szanujące widza...
- Bardzo zależało nam na tym, żeby tak było. Co ważne, nawet prace postprodukcyjne były prowadzone "po amerykańsku" - z wykorzystaniem metod, które Amerykanie stosują od lat. Wraz z kolejnymi wersjami montażowymi film był pokazywanym grupom kontrolnym widzów, tzw. grupom focusowym, które wypowiadały się, co im się podoba, a co nie. Na podstawie tych uwag były wprowadzane dalsze poprawki. Z tego co wiem, po ostatnim pokazie aż 70% widzów uznało w ankietach, że "Planeta Singli 2" to film lepszy od "jedynki". Jeśli to przeniesie się w tej samej skali na całość widowni, będziemy w siódmym niebie.
Sam film trochę bawi się naszym wyobrażeniem o idealnej romantycznej miłości - związek Ani i Tomka przeżywa bowiem poważny kryzys...
- Bardzo szybko postawiliśmy sobie za cel, żeby robiąc komedię romantyczną nie opowiadać ludziom przesłodzonych bzdur o tym, że wszyscy się kochają - bo to zawsze na ekranie wygląda mdło. Tak jak w życiu, pojawiają się tu wyraziste konflikty między ludźmi. Chcieliśmy także, patrząc zwłaszcza na angielskie komedie romantyczne, żeby nasze dowcipy były dość odważne - zwłaszcza jak na polskie warunki. W "Planecie Singli 2" nie ma więc otoczki plastiku, która często buduje barierę między ekranem a widzem. Patrzymy na taką landrynkę - a po pięciu minutach nawet nie pamiętamy, co widzieliśmy.
- Jako człowiek, który czasem para się rozśmieszaniem ludzi, wiem, że każdy dobry i krwisty dowcip, musi poruszać się po pewnej granicy. Im bliżej tej przysłowiowej "bandy", tym lepiej. I jeśli żart jest w tym pozytywnym znaczeniu niegrzeczny, to wtedy widzowie pamiętają go dłużej i sprawia im większą radochę. Tutaj oczywiście zawsze rodzi się pytanie, czy się tej bandy nie przekracza, bo wtedy można kogoś urazić. Myślę jednak, że w przypadku "Planety Singli 2" nikt nie powinien poczuć się urażony...
Zwłaszcza, jeśli zna żarty z komedii "Juliusz", w której także mogliśmy pana w tym roku oglądać. Tam dowcipy często poruszały się po samym skraju wspomnianej bandy.
- "Juliusz" był jednak troszkę innym gatunkiem, bo to bardziej offowa komedia - tworzona nie dla dwóch milionów widzów, ale dla pół miliona. Wtedy można sobie pozwolić na jeszcze więcej. Tutaj mieliśmy świadomość, że za parę lat "Planeta Singli 2" zostanie pokazana w głównym paśmie w telewizji - a z tym wiążą się pewne ograniczenia. To nie oznacza jednak, że mamy tworzyć fabrykę cukierków - raczej chcemy widza zaskakiwać.
- W kinie gatunkowym są pewne reguły, których trzeba przestrzegać. Jeśli się je złamie, to widz będzie rozczarowany. Cała sztuka zrobienia dobrej komedii romantycznej polega więc na tym, żeby widza zaskoczyć, ale w bardzo ściśle określonych ramach danego gatunku. W Polsce z tym kinem gatunkowym mamy niestety problem. Komedie romantycznie wychodzą nam różnie, raz lepiej, raz gorzej, horrorów czy science fiction właściwie nie ma. Bo tam gdzie trzeba najmocniej pilnować się gatunku, mamy kłopot. Wolimy w kinie raczej wolność artystyczną, która daje nam świetne efekty, ale która też czasami świadczy o pewnych brakach warsztatowych. Wydaje mi się, że po prostu nie potrafimy używać pewnych sztuczek, nawet technicznych, które na widza w odpowiedni sposób zadziałają. Jak sobie wyobrażam polski horror, to raczej od razu chce mi się śmiać...Wierzę jednak, że to wszystko jeszcze przed nami. Prędzej czy później odrobimy tę lekcję.
Oprócz znanych bohaterów w "Planecie Singli 2" pojawiają się też nowe postaci, grane m.in. przez Izabellę Miko czy Witolda Paszta.
- Miałem także wspaniałego młodego partnera w postaci Mateusza Biernata, który wcielił się w ucznia Olafa, mojego ekranowego kolegę. To nie było więc tak, że kisiliśmy się tylko we własnym sosie, który dobrze znamy od paru lat. A w przygotowaniu jest już trzecia odsłona historii naszych bohaterów, której premiera za kilka miesięcy, i tam nowe postaci są chyba jeszcze bardziej spektakularne. W pełni gwiazdorska obsada. To był zaszczyt spotkać się z nimi na planie.
Natomiast na stanowisku reżysera Mitję Okorna zastąpił jeden ze scenarzystów - Sam Akina.
- Na początku trochę się baliśmy, że pojawi się przez to jakaś bariera językowa, ponieważ Sam nie umie rozmawiać po polsku, ale muszę powiedzieć, że właściwie cała nasza obsada, bez wyjątków, i ogromna część ekipy, pięknie mówiła na planie po angielsku. Byłem naprawdę dumny z naszego środowiska. Problemów z komunikacją nie było także dlatego, że Sam, który jest, jak podejrzewam po egzotycznej urodzie, potomkiem Hawajczyków, jest również niesamowitą vis comicą. Właściwie nie potrzebowaliśmy przy pracy storyboardu czy zbyt wielu angielskich słów, bo gdy Sam odgrywał przed nami kolejne sceny, na jego twarzy malowały się wszystkie emocje, które mieliśmy zagrać. Czułem się, jakbym oglądał kreskówkę Disneya! To było fantastyczne. Sam każdemu aktorowi, który przyjeżdżał na plan, pokazywał w jakim jest momencie i jakie ma w sobie emocje, a my od razu wiedzieliśmy, o co chodzi.
Dla pana ostatnie tygodnie to nie tylko premiera "Planety Singli 2", ale także początek... kariery youtubera! Wrzucił pan do sieci swój reżyserski debiut - film "Milczenie polskich owiec".
- Czy przerodzi się to w karierę youtubera, to zobaczymy! (śmiech) Ale zdecydowałem się na ten krok, ponieważ mam na swoim komputerze dwa krótkometrażowe filmy, które są być może wstępem do kariery reżyserskiej. To etiudy, które zrealizowałem razem z moimi zdolnymi studentami z Akademii Teatralnej i przyjaciółmi, którzy pomogli mi je wyprodukować. Długo zastanawiałem się, co z tymi filmami zrobić. Fakt, pojeździliśmy z nimi po festiwalach, pokazywałem je także na spotkaniach z publicznością, ale dotarcie z nimi do szerszej widowni, okazało się dość trudne - bo kto przyjdzie do kina na film krótkometrażowy? Tutaj internet wpisał się doskonale w nasze potrzeby. W ciągu kilku dni "Milczenie polskich owiec" zobaczyło na YouTubie ponad 50 tysięcy osób. Jak na etiudę studencką jest to rewelacyjny wynik. Co będzie dalej - zobaczymy. Na razie mam jeszcze jeden film, który prawdopodobnie opublikuję na kanale w listopadzie.
Dla pana popularność w internecie to jednak żadna nowość. Na Facebooku śledzi pana blisko milion osób...
- Szczerze mówiąc - nie ogarniam tego...
Na fanpage'u nie stroni pan od komentarzy dotyczących polityki czy bieżących spraw, które pana bulwersują. Jak traktuje pan Facebooka?
- Przede wszystkim, oczywiście, jako rozrywkę. Bardzo mi się podoba to, że mogę czasami ludzi rozśmieszyć. Ale dziwnym trafem złożyło się tak, że niezależnie od tego, co wrzucę u siebie na fanpage'u, mam sporo udostępnień na różnych zaprzyjaźnionych lub mniej zaprzyjaźnionych portalach (śmiech). To jest dla mnie zawsze przedmiotem największego zdumienia, że gdy piszę na przykład post o Halloween, to nagle jest on wszędzie - nie tylko na moim Facebooku. Emocjonuje się nim także taki portal, jak W Polityce czy TVP Info. W związku z tym muszę więc w jakiś sposób ważyć słowa. Choć jeszcze raz podkreślam, że Facebook to dla mnie głównie narzędzie rozrywkowe.
Czasem może jednak służyć bardzo szczytnym celom...
- Pamiętam, że gdy napisałem na Facebooku o mojej przyjaciółce, która leżała w szpitalu i potrzebowała krwi o bardzo rzadkiej grupie, a znikąd nie można było zdobyć tej krwi, to dwie godziny po publikacji posta krew była w szpitalu. Niesamowite są możliwości, które Facebook może kryć. Przyznam także, że fanpage jest powodem takiej mojej osobistej satysfakcji - i poczucia bezpieczeństwa. Nie muszę się już oglądać na to, co ktoś inny napisze o mnie. W każdej chwili mogę wyciągnąć komórkę z kieszeni i w przeciągu kilku sekund sprostować daną informację lub napisać po swojemu wszystko to, co chciałbym napisać. A zobaczy to więcej ludzi, niż czyta "Gazetę Wyborczą" i "Fakt" razem wzięte.
W taki sposób staje się pan wśród młodych ludzi autorytetem. Pod jednym z ostatnich pana postów, w których zachęcał pan do udziału w wyborach, można było przeczytać m.in., że "gdyby pan kandydował, głosowalibyśmy na pana". Może czas przemyśleć karierę polityczną?
- Tego nie rozważam, aczkolwiek właśnie rozpocząłem zdjęcia do nowego filmu Jana Komasy, gdzie będę grał kandydata na prezydenta Warszawy. Wygląda więc na to, że internauci coś przeczuli (śmiech).
Jeśli natomiast mowa o związkach polityki i kina - ostatni sukces filmu "Kler" pokazał, jak realnie kino może wpływać na politykę. Czy jednak pana zdaniem powinno być jej przedmiotem?
- I tak, i nie. Są bardzo różne typy filmów. Są takie, które przede wszystkim mają wykreować jakiś świat, jak filmy Andersona, Bessona, Almodovara, albo starych mistrzów: Antonioniego czy Bergmana. Te filmy prezentuje się widzowi niemal tak, jak sztukę w teatrze - wciągając go w odrębną rzeczywistość. Są także filmy takie, jak "Planeta Singli" czy "Milczenie polskich owiec", gdzie głównie chcemy widzów rozbawić przez dwie lub pół godziny. Żeby po ciężkiej pracy poszedł do kina lub włączył telewizor i odprężył się, zaśmiał, wzruszył. Jak widać jednak po reakcji na film "Kler", czy, jak było w moim przypadku - po filmie "Pokłosie" - kino potrafi także mieć olbrzymi społeczno-polityczny oddźwięk. Ta siła zawsze w kinie była i już Lenin doskonale to wiedział.
- Niech pan porówna skalę reakcji na książkę profesora Grossa "Sąsiedzi" i na film "Pokłosie", które choć podejmują ten sam temat, zostały odebrane w zupełnie różnej skali. Czasami moc filmu jest większa nawet, niż moc literatury. Kino bardzo działa na masową wyobraźnię. Dlatego wydaje mi się, że oprócz "bajek", które lubimy oglądać, by oderwać się od codzienności, filmowcy wciąż będą poruszać tematy, które są aktualne i ważne. Robiły to już filmy szkoły polskiej czy filmy kina moralnego niepokoju. I dziś twórcy znów będą do tego wracać.