Reklama

Maciej Stuhr: Do polityki mi daleko

- Nie zapomnę tego wieczoru, kiedy przykuty do telewizora wymieniałem się sms-ami z Jankiem Komasą, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. To wspomnienie będzie nam towarzyszyć już do końca życia - tak o zabójstwie prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza ze stycznia 2019 roku mówi Maciej Stuhr. Jego najnowszy film, "Sala samobójców. Hejter", nawiązuje do tych wydarzeń. Aktor wciela się w nim w kandydata na prezydenta, który staje się celem brutalnego zamachu.

- Nie zapomnę tego wieczoru, kiedy przykuty do telewizora wymieniałem się sms-ami z Jankiem Komasą, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. To wspomnienie będzie nam towarzyszyć już do końca życia - tak o zabójstwie prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza ze stycznia 2019 roku mówi Maciej Stuhr. Jego najnowszy film, "Sala samobójców. Hejter", nawiązuje do tych wydarzeń. Aktor wciela się w nim w kandydata na prezydenta, który staje się celem brutalnego zamachu.
Biorę pełną odpowiedzialność za to, co piszę i co uważam - przekonuje Maciej Stuhr /Artur Zawadzki /Reporter

"Hejter" pojawia się dziewięć lat po pierwszej "Sali samobójców" i wszystko wskazuje, że sporo w głowach widzów namiesza... Kiedy nad nim pracowaliście, zapowiadał pewne wydarzenia. Dziś jest dla nich komentarzem.

Maciej Stuhr: - To będzie film, jakiego w mojej karierze jeszcze nie było. Film, który stanie się czymś zupełnie innym, niż to, co planowaliśmy, bo rzeczywistość nas wyprzedziła. To historia bez precedensu.

Jak pan zapamięta pracę nad "Hejterem"?

- Wydarzenia ze stycznia 2019 roku położą się cieniem na naszych wspomnieniach z planu. Nie zapomnę tego wieczoru, kiedy przykuty do telewizora wymieniałem się sms-ami z Jankiem Komasą, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. To wspomnienie będzie nam towarzyszyć już do końca życia.

Reklama

Liczy pan, że "Hejter" coś zmieni?

- Nie zmieni, ale na pewno sprowokuje do dyskusji. To jakiś punkt startu. Gdy zagrałem w "Pokłosiu", też nie czułem, by ten film coś zmienił, może tyle, że ułatwił życie "Idzie" Pawła Pawlikowskiego, bo to my zebraliśmy jako pierwsi cały hejt, uruchomił jednak pewną dyskusję. "Hejter" zrobi to samo. I marzę, by w efekcie tej dyskusji wprowadzono w szkołach "wychowanie internetowe". Uważam, że to dużo bardziej potrzebny dziś przedmiot, niż nauka, nie umniejszając biologii, budowy ściany komórkowej.

- Jak się poruszać w sieci? Co nas tam złego może spotkać? Jak odróżnić informacje fałszywe od prawdziwych? Bez tej wiedzy człowiek jest zupełnie bezradny. Moje pokolenie wychowało się bez internetu i potrafi korzystać z innych źródeł, ale pokolenie moich dzieci czerpie wiedzę niemal wyłącznie z sieci. Jeśli nie będą wiedzieć, jak to robić, dojdzie do bardzo dużych tragedii. Jak pisze izraelski profesor Yuval Noah Harari, życie w niedalekiej przyszłości będzie działo się głównie w "wirtualu".

W "Hejterze" odgrywa pan rolę... polityczną. Wciela się w Pawła Rudnickiego, kandydata na prezydenta Warszawy. Jest to mężczyzna liberalny, otwarty, błyskotliwy. Polityk z innego świata?

- Z reżyserem Jankiem Komasą i scenarzystą Mateuszem Pacewiczem właśnie nad tym się zastanawialiśmy: jakiego polityka nam brakuje? O jakim marzymy? To był początek myślenia o Pawle Rudnickim. Nie chcieliśmy jednak opowiadać bajek, dlatego zaczęliśmy się zastanawiać, co takiemu fajnemu facetowi mogłoby się przytrafić, gdyby zabrał się za politykę. Jak to jest, że ci fajni politycy tak rzadko pozostają sobą? Polityka jest grą kompromisów i zakulisowych przepychanek, dlatego często nawet ci "fajni", zwłaszcza po latach, nie są już tymi samymi ludźmi. Nie chcieliśmy pozbawiać Rudnickiego ludzkich słabości, które natychmiast zostaną wykorzystane przez drugą stronę.

Ponoć doszło nawet do spotkania...

- Tak, udało nam się zorganizować spotkanie z prawdziwymi politykami, wśród których był także prezydent dużego miasta. Z jednej strony podpatrywałem, z drugiej - poznawałem sekrety kampanii politycznej. Okazało się, że w Polsce nie wygląda to tak jak w amerykańskich filmach, gdzie tysiące entuzjastów pracują nad wizerunkiem kandydata. U nas, szczególnie w wydaniu samorządowym, jest to wciąż lekko przaśne.

Jak z kolei wyglądała praca na planie? Miał pan do zagrania niezwykle trudne sceny.

- Paradoksalnie, w tym zawodzie nieraz bywa tak, że najtrudniejszych scen wcale nie gra się najtrudniej. Ostatnio na przykład miałem, ośmielę się użyć tego słowa, przyjemność zmierzyć z rolą seryjnego mordercy na planie nowego serialu TVN "Szadź". To rola, o której marzy bardzo wielu aktorów. Dla mnie to była świetna przygoda, bo wymagała ode mnie minimalnych środków. Im mniej grałem, im bardziej byłem miły i sympatyczny - czyli zupełnie inny, niż powinien być seryjny morderca - tym większe wrażenie robiło to na kolegach z planu. W pióropuszu mojej filmografii "Hejtera" także nie postrzegam jako trudnej współpracy. Raczej współpracy-marzenie, z ludźmi, którzy wiedzą, czego chcą. Kluczem jest dobry scenariusz. Wtedy praca jest dużo łatwiejsza, bo trzeba go po prostu czujnie realizować, nie zepsuć. A gdy scenariusz jest słaby, aktorzy i ekipa muszą go ratować: szpachlować złe dialogi, łatać dziury, szukać tempa.

Film "Sala samobójców. Hejter" dostępny jest online. Kliknij i poznaj więcej szczegółów.

"Hejterem" swój talent potwierdza scenarzysta "Bożego Ciała" Mateusz Pacewicz.

- To jest jakieś cudowne dziecko! Uśmiechnięte, przystojne, mądre... Bardzo niedemokratycznie Pan Bóg rozdaje talenty. To dla mnie wielkie objawienie, że spod jednego pędzla wyszły dwa tak niesamowite scenariusze. I to ręką młodego chłopaka, który dopiero wchodzi w życie, a mimo to patrzy na nie z ogromną dojrzałością. Trzymam za niego mocno kciuki. Mam wrażenie, że to narodziny scenariuszowej gwiazdy.

Za oba filmy odpowiada także ten sam reżyser, Jan Komasa.

- Janek również już od swojego debiutu przykuł moją uwagę. Do pierwszej "Sali samobójców", co może niektórzy internauci pamiętają, nawet wmontowałem się przy okazji jednej z gali Orłów na zasadzie żartu. Można więc powiedzieć, że w pewnym sensie w niej zagrałem, choć reżyser nic o tym nie wiedział. Są twórcy niezwykle sprawni i znający swój fach, ale Janek ma jeszcze coś więcej - coś, za czym chce się podążać. Zarówno aktorzy, jak i ekipa oddają się w ręce takich reżyserów z pełnym zaufaniem. Drugim takim twórcą jest dla mnie Wojtek Smarzowski. Bardzo się cieszę, że Janek pomyślał o mnie przy "Hejterze" i mogliśmy spotkać się na planie.

"Hejter" to też drugi film w ostatnim czasie, po "Polityce" Patryka Vegi, w którym gra pan znaczącą rolę i który wywoła polityczną burzę.

- Założeniem Patryka było wywołanie burzy. Założeniem Janka jest natomiast wywołanie wstrząsu. To duża różnica. Choć widzę po swoich postach i komentarzach, że nawet gratulacje dla siatkarzy mogą być dziś kontrowersyjne i antypolskie, według mnie ten film nie jest wymierzony w konkretne ugrupowania polityczne. Jest wolny od wojny polsko-polskiej. Opowiadana przez nas historia jest jednak wstrząsająca. Jeśli widzowie podczas seansu poczują gulę w gardle, to o taki efekt nam chodziło.

To ostry komentarz do naszej sytuacji społecznej i politycznej, która w ostatnich latach mocno się zmieniła.

- Wszystko się zaostrza, a filmy to odzwierciedlają. Niech pan spojrzy na oscarowe "Parasite" czy "Jokera". To kompletnie różne filmy, ale mają wspólny mianownik - opowiadają o niepokoju, który jest w społeczeństwie. Niepokoju ludzi odsuniętych, którzy chcą nadać sens swojemu życiu, być zauważani i słyszani. To epoka tej grupy. Ktoś w końcu wybiera Donalda Trumpa i innych populistów - i nie są to studenci Harvardu.

W 2018 roku, gdy pytałem pana, czy chciałby być politykiem, odpowiedzią było definitywne nie. A dziś?

- Wciąż definitywne nie. Coraz mniej też chce mi się być aktorem. Bardzo to lubię, ale ostatnio doświadczyłem cudownej przygody reżyserii teatralnej ze studentami aktorstwa we Wrocławiu i to było coś, co zmieniło mój tok myślenia. Zachłysnąłem się teatrem i jego metaforą. Jeśli mam marzenia zawodowe, to zmierzają one bardziej w tym kierunku.

Czyli prędzej polityczny, bądź apolityczny reżyser, niż polityk?

- Zdecydowanie. Do polityki mi daleko. Traf chciał, że znam dobrze Jolantę Turczynowicz-Kieryłło, (byłą już - przyp. red.) szefową kampanii Andrzeja Dudy. Uważam ją za niezwykle inteligentną, świetną osobę, która z niezrozumiałych dla mnie przyczyn zaangażowała się w politykę, na dodatek po tamtej stronie. Obserwuję teraz, co z tą moją koleżanką polityka zrobiła. Nie wiem, czy ona już zdaje sobie sprawę, że definitywnie zamknęła pewien rozdział w życiu i otworzyła nowy. Polityka to straszna, brutalna, twarda gra. Teraz będą jej zaglądać do domu, wyciągać wszystkie mniejsze i większe grzeszki z przeszłości, szukać w każdej wypowiedzi tez, które pasują lub nie pasują do danej wizji świata. Mi to zupełnie niepotrzebne.

Mimo to w pana ostatnim wpisie na Facebooku, w którym opisuje pan "faki" partii rządzącej w stronę Polaków, roi się od politycznych odniesień. Nie boi się pan wyzwisk, hejtu czy gróźb?

- Moja żona się boi. Ja odkładam to myślenie na bok. Gdy czuję, że coś trzeba zrobić lub powiedzieć, żadna siła mnie nie powstrzyma. Nawet zdrowy rozsądek. Nie robię tego jednak zbyt często. Jestem raczej obserwatorem, któremu raz na jakiś czas coś się przeleje. Działam tylko wtedy, kiedy mam własną, może mylną, ale absolutną pewność, że to działanie trzeba zrobić. Takim jestem też reżyserem. Nie jestem zawodowcem, nie umiałbym zrealizować jakiegokolwiek scenariusza. Lecz kiedy pojawia się tekst, taki jak "Inni ludzie" Doroty Masłowskiej i nagle mam w głowie kompletny obraz tego, jak chciałbym go pokazać, wtedy działam.

- Z polityką jest identycznie. Czy ja wiem, czy 500+ jest dobre czy niedobre? Może dobre, bo ludzie mają pieniądze. Czy państwo na tym zbankrutuje? Tego nie wiem. Nie wypowiadam się. Trzymam kciuki, by nas to nie pchnęło w stronę Grecji. Ale jak wstaję rano, odpalam Facebooka i widzę w co drugim poście gest posłanki Lichockiej, który obraża mnie i moich najbliższych, to dokładnie wiem, co na ten temat powiedzieć. Piętnaście minut później to robię. Nie włączam kalkulacji, czy to się opłaca. Nie zastanawiam się, czy ktoś to polubi, czy nie.

I dociera to do 10 milionów ludzi. Stał się pan "głosem z ludu".

- Nawet nie jestem w stanie przejrzeć wszystkich komentarzy pod postem! To niewiarygodne. Cieszy mnie, gdy ktoś uzna, że wypowiadam się także w jego imieniu. Podobnie czułem się na przykład, gdy Olga Tokarczuk mówiła o czułości w swojej mowie noblowskiej - cieszyłem się, że nie tylko ja myślę w ten sposób. Niektóre rzeczy muszą zostać powiedziane. Dlatego zrobiłem film "Polityka" Patryka Vegi. Wiedziałem, że to nie będzie Scorsese. Spora część społeczeństwa wiedzę o polityce czerpie jednak z programu propagandowego pt. "Wiadomości", i znając bezwzględne liczby widzów, którzy oglądają filmy Vegi, postanowiłem pomóc "Polityce", by te głośne afery i przekręty dotarły do pewnej części publiczności.

Ostatnio jednak zdecydował się pan na współpracę z Patrykiem Vegą ponownie - przy jego najnowszym filmie, "Bad Boy".

- "Bad Boy" z kolei miał scenariusz, który w moim odczuciu był solidny. Oczywiście, ten film mógł być jeszcze lepszy, ale spośród dzieł Vegi i tak się wyróżnia. U Patryka dostrzegam dwie mocne zalety. Po pierwsze daje doświadczonym aktorom igrać z własnym wizerunkiem, pokazać coś, czego dotąd nie mogli pokazać. I wykorzystali to już m.in. Andrzej Grabowski, Magda Cielecka czy Maja Ostaszewska. A dwa: ma niebywałą energię. Za wszelką cenę będzie chciał robić filmy i przyciągać ludzi do kin. Nawet jeśli to jest tylko biznes...

- Tej cechy brakuje bardzo wielu polskim filmowcom. I co z tego, że oni mają warsztat i wiedzę, jak dopieścić dubla, kiedy nie mają energii? Widzowie to czują. Tłumów na filmach Vegi nie da się wyjaśnić analogią do muzyki disco polo i Zenka Martyniuka. On po prostu umie coś w ludziach uruchomić. Oczywiście, rozumiem wszystkie zarzuty. Też chciałbym, żeby niektóre filmy Patryka były bardziej dopracowane, mniej brutalne i wulgarne, nie produkowane taśmowo. Ale takiej energii życzę każdemu reżyserowi.

Pojawiając się w danym filmie czy publikując post komentujący naszą rzeczywistość, bierze pan na siebie dużą odpowiedzialność. Czuje ją pan?

- Bardzo! Dlatego tak rzadko publikuję, większość pomysłów idzie do kosza. Nie jestem cotygodniowym komentatorem polskiej rzeczywistości. Raczej snajperem, który jak wie, że trzeba strzelić, to strzela. Biorę pełną odpowiedzialność za to, co piszę i co uważam. Mam wrażenie, że mogę wytłumaczyć każdy swój żart, komentarz czy błąd, wytłumaczyć, skąd to się wzięło i dlaczego. Wchodzę czasem nawet w dyskusje z hejterami, choć kończą się najczęściej wulgaryzmami lub zaleceniem dożywotniej pielgrzymki do Ziemi Świętej. Żyjemy w świecie, gdzie rządzą emocje. Racjonalność jest w odwecie. Ludzie oddają się intuicji. Zdaję sobie z tego sprawę. Ja natomiast czekam i gdy trzeba - strzelam.

Tak jak na ostatniej gali Orłów, na której wystąpił pan m.in. w stroju papieża. Co najlepiej zapamięta pan z tegorocznej uroczystości?

- Większość ludzi, z którymi rozmawiałem po gali mówiło, że w tym roku wyjątkowo dało się odczuć wspólnotę środowiska filmowego. Co chwila okazywało się, że ktoś uczył Elizę Rycembel, albo że Kulesza i Żmijewski, to byli studenci Mai Komorowskiej. Albo że Zbyszek Zamachowski grał tyle razy brata mojego ojca, że mógłbym mu mówić "stryjek". Odłożenie polityki na chwilę na bok dobrze wszystkim zrobiło, choć ona i tak wisiała nad nami, bo takie są czasy. Ja osobiście najlepiej wspominać będę podarcie scenariusza w pierwszym wejściu. Oddanie się improwizacji podczas tego wieczoru było bardzo uwalniające. Miałem z tego dużo radości i poczucie luzu, co w przypadku takiej uroczystości zdarza się bardzo rzadko.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maciej Stuhr | Sala samobójców. Hejter
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy