Maciej Dowbor: Prowadzący jest jak spinacz
Maciej Dowbor lubi się sprawdzać na estradzie, ale i w ekstremalnych zawodach dla twardzieli.
Do prowadzenia imprez na żywo przygotowuje się przez kilka dni, do udziału w zawodach triathlonowych - całymi miesiącami. Uważa, że tajemnica jego sukcesów tkwi w poczuciu humoru, dystansie do siebie i umiejętności radzenia sobie w zaskakujących sytuacjach.
12 sierpnia będzie pan prowadził piątkowy koncert "Disco pod Gwiazdami". Czeka pan na to?
Maciej Dowbor: - Bardzo lubię taki kontakt z publicznością. "Disco pod Gwiazdami" jest koncertem na żywo, a to zapewnia dodatkowy ładunek adrenaliny i energii. Publiczność stanowią widzowie z całej Polski, najczęściej na wakacjach, pozytywnie nastawieni i oczekujący dobrej zabawy. Na takich imprezach od razu widać, czy ktoś się dobrze bawi, czy nie. Prawdopodobnie wszystkim osobom pracującym na estradzie praca z żywą publicznością daje najwięcej frajdy i satysfakcji.
I niespodzianek...
- Oczywiście - różne sytuacje mogą się zdarzyć. Nawet najmniejszą wpadkę widzowie rejestrują smartfonami, umieszczają w sieci i wszystko od razu wychodzi na światło dzienne. Ale do tego trzeba się przyzwyczaić. Poza tym to nie jest tak, jak się wielu ludziom wydaje: "Dowbor to ma świetną pracę, wyjdzie na scenę na dwie godziny i leci do domu". W większości przypadków taki koncert wymaga długich przygotowań całego zespołu. Spotykamy się wcześniej, mamy próby. Owszem, robota jest fajna, nie zaprzeczam, ale tylko pozornie lekka.
Stresuje pana?
- Raczej motywuje, nakręca. Kiedy wiem, że jesteśmy już na antenie, mobilizuję się, jestem skoncentrowany. Czasem sam się dziwię, ile informacji mogę wchłonąć dla tych dwóch godzin na scenie. Zapamiętuję całe fragmenty scenariusza, chociaż kilka godzin po nagraniu wszystko wypada mi z głowy. Niedawno prowadziłem koncert "Przebojowe Lato Radia Zet i Polsatu" w Uniejowie i dziś pewnie nie umiałbym powtórzyć ani jednego zdania.
Uczy się pan roli jak aktor?
- Nie jestem aktorem. Uczę się szkieletu scenariusza, tego, co ma się wydarzyć na scenie, pomysłów na każde wejście - ale to tylko zarys. Interakcja z publicznością, niezwykłe zachowanie artysty, współpraca z innym prowadzącym - cała sztuka polega na tym, by nie lekceważąc scenariusza, pracować nad tym, co zastajemy, i być elastycznym.
"Disco pod Gwiazdami" to święto muzyki tanecznej. Lubi pan tańczyć?
- Nóżka mi pląsa, kiedy jest fajny rytm, ale bez przesady. Nie wystąpiłem dotąd w "Tańcu z gwiazdami", co najlepiej świadczy o moim stosunku do tego rodzaju aktywności.
Jakiej muzyki słucha pan prywatnie?
- Lubię jazz, rock, muzykę poważną, nie gardzę popem. Poszczególne utwory kojarzą mi się z konkretnymi sytuacjami. Ostatnio słucham kawałków zespołów Hey albo IRA z lat 90. i przypominam sobie, jak to było mieć całe życie przed sobą.
Jesienią będzie pan gospodarzem kolejnej edycji show "Twoja Twarz Brzmi Znajomo".
- Jestem zakochany w tym programie - komercyjnym, ale na bardzo wysokim poziomie artystycznym. Doświadczeni aktorzy i wokaliści mogą się tu spełnić - mają 10 premier w 10 tygodni! Sztab ludzi pomaga im stworzyć perełki - niewielkie formy sceniczne, ale dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. "Twoja Twarz..." jest również moim największym osiągnięciem w roli prowadzącego. W tym programie nie jestem tylko prezenterem telewizyjnym, ale mam też możliwość prowadzenia wywiadów, wyciągania od ludzi ciekawych informacji. Oczywiście w formie rozrywkowej, bo pracuję w show-biznesie.
Nie kusi pana, żeby - jak uczestnicy - spróbować swoich sił w cudzej skórze?
- Ależ ja to robię! Dzięki temu programowi mam szansę spełnić swoje nigdy nie zrealizowane ambicje sceniczne. W duetach z Piotrem Gąsowskim zaistniałem jako wokalista (śmiech). W każdej edycji kilka razy przygotowujemy wspólne występy. Żartujemy z siebie, pokazujemy, że mamy do siebie dystans. Ostatnio nawet zajrzałem na profil naszego programu na Wikipedii. Zamieszczono tam dokładny wykaz wszystkich wykonawców i ich wcieleń, także moich z Piotrem. Okazało się, że nasz team ma ich na koncie prawie 20!
Które ceni pan najbardziej?
- Na widzach chyba największe wrażenie zrobiły pierwsze metamorfozy, w których byłem kobietą. Oznaczało to zazwyczaj, że musiałem odsłonić ramiona i barki. Przy swoim wzroście i budowie tak się mniej więcej nadaję na kobietę, jak Piotr Gąsowski na hippisa (śmiech). Szczególnie ciepło wspominam siebie w roli Rominy Power w duecie z Al Bano. Sporym wyzwaniem była piosenka "Jožin z bažin" Ivana Mládka. Nauczyłem się całego tekstu po czesku, chociaż nikt z ekipy nie wierzył, że mi się to uda. Dzień przed wykonem nie byłem w stanie powtórzyć najprostszego zdania, a potem w osiem godzin wykułem całość na blachę.
Pokonał pan dystans zawodów Half Ironman dla triathlonistów. Jest już Pan Człowiekiem z Żelaza pełną gębą?
- Nie, dopiero się do tego przygotowuję. Złapała mnie pani w drodze z treningu. Najpierw startuję w kolejnych zawodach Half Ironman w Gdyni, a we wrześniu jadę na Maltę, żeby pokonać pełen dystans Ironmana: 3,8 km pływania, 180 km jazdy rowerem i 42 km biegu.
Wysoko pan sobie stawia poprzeczkę!
- Kiedy mówię, że jestem leniem, znajomi się śmieją, ale taka jest prawda. Jestem leniwy, jeśli brak mi celu. Przez pierwsze lata w liceum nie chciało mi się uczyć, ale jak matura i egzaminy na studia były blisko, spiąłem się i wszystko pozdawałem z niezłym skutkiem. Taki sam jestem w pracy i w sporcie. Lubię wyzwania, wtedy mam o co walczyć.
I o co rywalizować?
- Kiedyś w pracy rywalizacja była dla mnie istotna. Oceniałem kolegów przez pryzmat ich wieku i osiągnięć, zastanawiałem się, czy jestem od nich lepszy, czy gorszy. Potem uświadomiłem sobie, że wykonuję pracę, która nie jest wymierna. Sztuka pracy w zawodach scenicznych, telewizyjnych polega przecież na indywidualności, a gonienie innych mija się z celem. Prowadzący powinien być wyjątkowy. Krzysiek Ibisz, Maciek Rock i ja różnimy się diametralnie, ale każdy z nas ma swoje miejsce i wykonuje swoją pracę. Robię fajne, czasem mniej, czasem bardziej ambitne projekty, poprowadziłem setki koncertów i dobrze się czuję w tej roli. Nie czuję presji, że muszę komuś coś udowodnić. No, może jeszcze czasem sobie (śmiech). W każdym razie wchodzę na scenę ze spokojem.
Bez tremy?
- Bez, ale czasem czuję niepokój, jeśli wydarzenie, w którym uczestniczę, ma jakieś niewiadome. Zasada sceniczna mówi, że spontan na scenie - tak, ale to musi być spontan wyreżyserowany. Wykonawcy mogą być zaskoczeni, widzowie nawet powinni, ale gospodarze - nigdy. Prowadzący jest jak spinacz - spina program w całość. To od niego zależy, żeby show gładko się toczył od początku do końca. Trzeba sobie więc radzić z niespodziankami.
A z porażkami? Musiał się pan na przykład wycofać z programu "Celebrity Splash!"...
- To nie była porażka, tylko idiotyczna kontuzja, sam sobie byłem winny. Porażki są potrzebne - kształtują charakter, utwardzają cztery litery, sprawiają, że lepiej radzimy sobie w kolejnych trudnych sytuacjach. Osiągnięcia w każdej dziedzinie doceniałem dopiero wtedy, kiedy poczułem wcześniej gorycz porażki. W pracy nauczyłem się przechodzić nad potknięciami do porządku dziennego, bo mnie dekoncentrują. W sporcie - co innego. Bardzo ciężko trenuję, a mam tylko kilka okazji w roku, żeby się sprawdzić. Jeśli mam osiem startów, a trzy mi nie wyjdą, to 40 proc. sezonu idzie na marne. To wkurza!
Anna Bugajska