Łukasz Simlat: Lewą ręką do prawego ucha

Łukasz Simlat /Kamil Piklikiewicz / DDTVN /East News

Postacie, w które się wciela, nigdy nie są jednoznaczne. Może dlatego widzowie lubią go, nawet gdy gra bohaterów negatywnych.

Bywa trudny w pracy, gdyż nigdy nie idzie na łatwiznę. Może kilka razy powtarzać jedno ujęcie, jeśli nie jest zadowolony ze swojej gry. Doprowadza tym niekiedy innych do rozpaczy. Nie narzeka jednak na brak nowych propozycji zawodowych. Czemu? Bo jest naprawdę dobry w tym, co robi.

Na konferencji poświęconej serialowi "Pakt" powiedział pan, że do września nie interesował się polityką. Jak się to panu udawało?

Łukasz Simlat: - Nie działa mi się krzywda, więc uwagę kierowałem na inne sprawy. Nie mam oczywiście na myśli czasów, kiedy byłem na tyle mały i nieświadomy, że nie miałem pojęcia, co się wokół mnie dzieje. Mam na myśli stan wojenny. W 1981 r. miałem cztery lata. Z tamtego okresu mam tylko przebłyski pamięci: koksowniki na ulicach, czołgi na drodze z Sosnowca do Katowic, jechaliśmy z dziadkiem i zostaliśmy zatrzymani, trzeba było wszystko, co mieliśmy w trabancie, pokazać panu w wojskowej czapce i z kałachem. Bardziej świadomy byłem w 1989 r. Temu, co wtedy się działo, towarzyszyły jednak pozytywne uczucia, radość, że idą dobre zmiany, że otwieramy się na świat.

A teraz?

- Zacząłem się interesować, bo widzę, że następuje zamknięcie się na świat i paradoksy z tym związane. Mówię to z perspektywy mojego zawodu. Bo jak rozumieć to, że ktoś chce promować Polskę na świecie kinem hollywoodzkim? Co to za pomysł, żeby zatrudnić Mela Gibsona i Toma Cruise’a do polskiego filmu? Trzeba byłoby chyba zabrać budżety wszystkim polskim filmom, które miałyby powstać w ciągu najbliższych pięciu lat, żeby zrobić ten jeden.  Na Boga! Mamy swoich Cruise’ów i Gibsonów.

Reklama

Dopiero we wrześniu to do pana dotarło?

- Może to był mój idealizm, bo w ogóle jestem idealistą. Nie wierzyłem, że nastąpi taka cofka. Może przegrałem swoją nieświadomością. Odbierałem różne dziwne sygnały, więc zacząłem się interesować otaczającą mnie rzeczywistością, żeby mieć się do czego odnieść i nie zwariować. Choć to ostatnie nie jest oczywiste, bo może właśnie zwariuję przez to, że zacznę interesować się bardziej i zobaczę więcej paradoksów.

"Pakt" to serial pokazujący brudną stronę polityki...

- Kiedy przeczytałem drugi sezon "Paktu", potwierdziło się to, czego się domyślałem już wcześniej, czyli to, jakimi prawami ten świat się rządzi, jakiego rodzaju brudy kryją się w polityce. Zresztą przerobiłem to na własnej skórze w zeszłym roku w Teatrze Studio, gdy zaistniał konflikt zespołu z dyrektorem, a miasto, które sprawuje nadzór nad teatrem, nic nie robiło. Wtedy poczułem mafijność i obłudę polityków.

Odejdźmy od polityki. Słyszałam, że bywa pan wybuchowy.

- To jest taki głuchy telefon. Ktoś coś powiedział, inny przekręcił... Jeśli ktoś, tak jak ja, czasem mówi prawdę, to znaczy, że jest trudny. Mówienie prawdy nie musi być związane z nerwowością czy wybuchowością. Ale tak jest odbierane, bo mówi się wprost, a nie ogólnikami.

Przywiązuje pan wagę do tego, co ludzie o panu mówią?

- Szczerze? Mam to w nosie. Helen Mirren powiedziała niedawno: "Patrząc wstecz na siebie młodszą żałuję, że rzadko mówiłam: pierdol się". Przepraszam za brzydkie słowa, ale to cytat. Przytaczam go, bo myślę podobnie. Fakt, wiele osób nadmiernie przejmuje się opiniami innych. Ja chcę, najlepiej jak się da, robić to, czego się podjąłem, i kompletnie mnie nie interesuje, co ktoś mówi o mnie. I przyznam, że w związku z tym nic złego zawodowo mnie nigdy nie spotkało. Znów podeprę się cudzymi słowami. Paweł Wawrzecki zwykł mawiać: "Ty nie jesteś 100 dolarów, żebyś miał się wszystkim podobać".

W "Belfrze", "Pakcie", że wymienię tylko ostatnie seriale z pańskim udziałem, gra pan postaci niejednoznaczne, rozedrgane... Lubi pan takie role?


- To są skrajnie różne role z wpisanym jakimś dylematem bohatera. Dobry materiał do pracy. Ale na tym się nie kończy. Finalnie te role są właśnie takie, bo to ja dużo z siebie nakładam na postacie, które gram. Szczerze mówiąc, często dostaję rolę napisaną w dość jednoznaczny sposób. Moja praca polega na tym, żeby ją jakoś rozedrgać. Staram się tę jednoznaczność i jednokierunkowość tak połamać, żeby mój bohater był ciekawy dla widza. Chcę pokazać go jako osobę wieloznaczną, żeby widz chciał za tym bohaterem pójść i chwilę o nim pomyśleć, pogłówkować, żeby nie był banalny i przewidywalny. Mam więc coś dane na papierze i to jest podstawa, na której tworzę coś swojego.

Czyli w każdej z granych przez pana postaci jest coś z pana?

- Zawsze swój sposób wyrażenia pewnych emocji nakładamy na naszych bohaterów. Swoją wyobraźnię, dzięki której tak a nie inaczej widzimy bohatera. Ja daję moim postaciom sporo z siebie, bo staram się podchodzić do tego zawodu z nieudawaną emocją. Jeśli coś mi nie wyjdzie, to zawsze proszę o dubla. Gdy mam wrażenie, że coś mogło i powinno być prawdziwsze, to chcę to poprawić, nawet gdy słyszę: Daj spokój, było dobrze. A ja nie daję spokoju, bo wiem, że kamera widzi najmniejszy fałsz i widz to widzi, czasami wyłapuje to nieświadomie i nie od razu czuje fałsz, ale ten fałsz w końcu i tak rezonuje na całość.

A czy czasami nie jest tak, że pan na wszystko lubi patrzeć pod różnymi kątami i nie zadowala się wąską perspektywą?

- Chyba tak. Zależy mi, żeby wyrobić sobie własne zdanie. Czasami sięgam lewą ręką do prawego ucha i to rzeczywiście może być trudne dla innych. Bywa, że wiele rzeczy mi w pracy nie pasuje, bo czuję jakiś rodzaj kłamstwa. Zaczynam więc jątrzyć, kombinować, żeby wgryźć się i zrozumieć. Niekiedy wkładam mnóstwo pracy w dojście do punktu, w którym stałem na początku. Ktoś powie, że to chore. Prawda jednak jest taka, że mnie potrzebne jest, żeby nawet pobłądzić, jeśli dzięki temu przekonam się na własnej skórze, że dana droga jest słuszna. Myślę też, że taki rodzaj analizowania związany jest z moim zawodem. I ja to lubię. Lubię rozkminiać sytuację, obserwować nieznanych ludzi, dorabiać sobie różne historie.

Wiem, że jest pan fanem seriali. Jakich?

- Przeróżnych. I głównie zagranicznych. Ale nie przepadam za kinem. Za wiele rzeczy mnie tam rozprasza, czuję, że obok mnie istnieje inny świat, że są inni ludzie, którzy żyją swoim życiem i nie mają tego rodzaju skupienia co ja. Czyjaś uwaga, skrzypnięcie fotela, szelest papierka potrafi mnie wybić ze stanu skupienia. Dlatego mam w domu dobry sprzęt, gaszę światło i jestem w kinie.

Pana ulubiony serial?

- Parę odpowiedzi będzie oczywistych. Wszystkie sezony "Rodziny Soprano", cały "Breaking Bad", "The Knick".... W każdym z nich znajduję coś nowego, ciekawy rodzaj filmowania. Weźmy "The Knick". Rzecz o początkach medycyny, a nałożona jest na to współczesna muzyka Cliffa Martineza. Z zachwytem obejrzałem dwa sezony "Fargo". Kocham też ten rodzaj paradoksu, którym rządzą się Anglicy. Oglądam "Statystów", "Biuro" czy "Life’s Too Short", ten ostatni jest o karle, który prowadzi agencję "karły do wynajęcia". Albo pomysł wrzucenia jednego z bohaterów z "Rodziny Soprano", czyli historii traktowanej na poważnie, w coś w rodzaju komedii francuskiej. Mam tu na myśli serial "Lilyhammer". Jeden z gangsterów zostaje świadkiem koronnym i wybiera sobie miejsce, w którym ze zmienioną tożsamością dokona żywota. Jedzie do miasta, w którym kiedyś była olimpiada. Zderzenie tej purytańskości i norweskiego, radykalnego poczucia humoru z amerykańskim luzem to niesamowity pomysł. Panie, które siedzą w większości naszych telewizji, zaraz by zaczęły kręcić nosami: Ale ja nie wiem, po co to. Np. kiedy w drugim sezonie "Fargo" twórcy bawią się multiplikacją obrazów, czyli jednoczesnym przedstawianiem rzeczy dziejących się w tym samym momencie w kilku miejscach. Już słyszę w Polsce: Nie rozumiem, dlaczego tak... A chodzi o nieograniczanie się, o otwieranie na świat. Dlatego uwielbiam i oglądam masowo filmy i seriale.

Pewnie ma pan dużą kolekcję płyt DVD?

- Potężną. Gromadzę to, co mi się podoba, mam więc tysiące płyt. Kocham to, ale jest to też aspekt mojego zawodu. Muszę oglądać nowości, bo mam wrażenie, że aktorstwo zmienia się z roku na rok i trzeba być plastycznym. Nie będzie się śledzić świata, to się przegra w przedbiegach. Ja śledzę, ale nie dlatego, że mam takie ciśnienie. Po prostu robię to, co lubię, bo mnie ten zawód wciąż bardzo pociąga i interesuje mnie, jak moi europejscy koledzy grają. Żyjemy na tym samym kontynencie, w związku z tym czerpiemy z siebie nawzajem. Świat jest teraz naprawdę mały, szkoda byłoby zmniejszać go do granic tylko swojego kraju.

Iwona Leończuk

To i Owo
Dowiedz się więcej na temat: Łukasz Simlat
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy