Łukasz Palkowski: Rysy na kryształach

Łukasz Palkowski /Wojciech Stróżyk /Reporter

Łukasz Palkowski podbił serca widzów opowiadającymi o życiu profesora Zbigniewa Religi "Bogami". Nagrodzoną Złotymi Lwami i Orłem produkcję zobaczyły w kinach ponad 2 miliony widzów, a obraz zyskał miano jednego z najwybitniejszych polskich dzieł ostatnich lat. Reżyser powraca teraz z kolejnym projektem - serialem kryminalnym "Belfer".

Akcja zrealizowanego w dziesięciu odcinkach "Belfra" rozgrywa się w małej miejscowości Dobrowice, gdzie grupa licealistów natrafia w lesie na ciało zamordowanej koleżanki. W tym samym czasie z Warszawy przybywa do Dobrowic tytułowy bohater Paweł Zawadzki (Maciej Stuhr), który ma uczyć klasę, do której chodziła dziewczyna. Razem z policją Zawadzki rozpoczyna śledztwo, by odnaleźć zabójcę nastolatki... 

Po sukcesie komercyjnym i artystycznym "Bogów" w 2014 roku podjął pan zaskakującą decyzję. Zamiast natychmiast rozpocząć prace nad kolejnym filmem pełnometrażowym, wybrał pan serial telewizyjny - "Belfer". Skąd ten wybór?

Reklama

Łukasz Palkowski: - To oczywiście było bardziej skomplikowane, bo prace nad "Belfrem" zaczęliśmy już na około pół roku przed sukcesem "Bogów". Tamten film był jeszcze w trakcie prac postprodukcyjnych, gdy pojawiła się propozycja nakręcenia serialu kryminalnego dla Canal+. A z "Belfrem" było tak, że gdy przeczytałem jego scenariusz, właściwie nie było już odwrotu, ponieważ tekst jest takiej jakości i wciągnął mnie tak bardzo, że nie byłem w stanie odmówić.

"Belfer" od początku zapowiadany był bardziej jako film, niż jako serial. Pan też tak traktował to przedsięwzięcie?

- Tak, od samego początku. Nie jest to serial "case’owy", czyli taki, w którym każdy odcinek opowiada oddzielną historię. To jedna opowieść podzielona na dziesięć dramaturgicznie uzasadnionych części. To pozwalało nam myśleć o tym serialu jak o filmie fabularnym i tak staraliśmy się go realizować. Scenariusz natomiast napisany jest w taki sposób, że nie pozwala widzowi wyjść na kawę lub obiad w trakcie odcinka, bo za chwilę kilka kolejnych scen streści mu to, co się zdarzyło... Tym samym - filmowa ekipa i filmowy sposób realizacji. Mam nadzieję, że na tyle, na ile było to możliwe, udało nam się osiągnąć ten cel.

W pracy nad jednym sezonem największych amerykańskich seriali zazwyczaj uczestniczy kilku reżyserów, jednak pan sam wyreżyserował wszystkie dziesięć odcinków "Belfra". To z pewnością musiało wymagać bardzo dużego nakładu energii...

- Była to niewątpliwie szalona myśl i chciwość z mojej strony. Porównam to w ten sposób: w pracy nad filmem fabularnym mamy określoną liczbę dni zdjęciowych, w przypadku "Belfra" było ich, o ile się nie mylę, siedemdziesiąt. W tym czasie mam w głowie około 120 stron scenariusza, którymi operuję na przestrzeni tych dni - i to jest bardzo komfortowa sytuacja. W przypadku tego serialu miałem taką samą liczbę dni i 700 stron scenariusza. To było bardzo duże wyzwanie, a zdałem sobie z tego sprawę właściwie dopiero przy jego realizacji.

"Belfer" to także gigantyczne przedsięwzięcie logistyczne - ponad tysiąc statystów, 170 aktorów w znaczących rolach, mnóstwo techników. Jak reżyser ma zapanować nad tak ogromną ekipą?

- To akurat jest proste - reżyser ma od tego ludzi! To oni są w stanie skoordynować wszystkich aktorów, terminy i tak dalej. Ja pewnie nie podjąłbym się sam takiego zadania, bo to wydaje mi się niemożliwe do zrobienia. Myślę, że przy pracy nad "Belfrem" coś nad nami czuwało i dlatego to się udało.

"Belfer" w dużej mierze rozgrywa się w środowisku polskich licealistów. W związku z tym w serialu pojawia się bardzo wiele nieopatrzonych twarzy - młodych aktorów, często debiutantów. Jak to wpływało na pana podejście do tej produkcji?

- Ja chyba jestem przyzwyczajony do pracy, może nie tyle z amatorami, co z debiutantami i bardzo to lubię. A to dlatego, że to są takie czyste tabliczki - ludzie, których można kształtować. Debiutanci są pozbawieni jakiejkolwiek maniery i da się z nich wyciągać znacznie więcej naturalnych rzeczy. A tego potrzebowaliśmy. W "Belfrze" zestawieni są z wierchuszką polskich aktorów i to jest przepiękny układ, bo jedni ciągną ku drugim. Doświadczeni aktorzy starają się być bardziej naturalni przy debiutantach, a debiutanci szukają więcej wyrazu w sobie patrząc na starszych kolegów. W tej sytuacji wszyscy wygrywamy.

Wśród gwiazd "Belfra" znajdziemy takie nazwiska, jak Magdalena Cielecka, Paweł Królikowski, Robert Gonera czy Piotr Głowacki - udało się zebrać bardzo imponującą obsadę. Najciekawszy jest jednak wybór odtwórcy głównej roli - Maciej Stuhr gra tutaj niemal zupełne przeciwieństwie swojego wizerunku - tytułowego, wyjątkowo skrytego belfra.

- Rzeczywiście, Maciek ma u widzów bardzo ciepły wizerunek, więc pierwsza rzecz, która kusi, to zmiażdżyć ten wizerunek. A to chyba moje ulubione zajęcie - szukanie rys na kryształach. Co prawda nie pozwoliliśmy sobie na to, żeby obsadzić go jako postać negatywną, to oczywiście jeszcze przed nami, ale wpuszczenie w niego pewnego mroku i tajemnicy interesowało mnie od początku. Myślę, że Maciek też ucieszył się z takiego wyboru. W trakcie zdjęć do "Belfra" Maciek obchodził urodziny. Na planie powstał więc toast - "za dwudziesty rok grania studenta".

Po sukcesie "Bogów" i przed premierą "Belfra" musiał pan odczuwać sporo presji, ponieważ "Bogowie" są jednym z najlepiej przyjętych polskich filmów ostatnich lat. Czy świadomość tego, że musi pan dorównać poprzednikowi, ciążyła na panu?

- Chyba w ogóle o tym nie myślałem. Już kiedyś zdecydowałem, że takie dwa wielkie kowadła odpowiedzialności będą mi bardzo ciążyły na ramionach, więc szybko się ich pozbyłem... Oczywiście, można powiedzieć, że poszedłem nieco na łatwiznę i po "Bogach" wszedłem przez telewizję w kolejne projekty. Ale mam nadzieję, że jakością "Belfra" nikomu nie dostarczę dyskomfortu.

Już wiadomo, że trwają prace nad drugim sezonem tego serialu. Powrócą scenarzyści, czy pan też ponownie zaangażuje się w te prace?

- Nie mogę na razie zbyt wiele zdradzać, ale ja chyba już zaangażowałem się w te prace... Tylko, że nie wiem, czy podejmę się drugi raz sam opanowania całości, dlatego z rozkoszą wprowadzę kogoś nowego w ten temat.

"Belfer" to rasowy kryminał, wcześniej pracował pan też nad komediami ("Wojna żeńsko-męska"), serialami muzycznymi ("39 i pół"), dramatami ("Bogowie"). Czy jest jeszcze jakiś gatunek filmowy, z którym chciałby się pan w przyszłości zmierzyć?

- Oczywiście! Od samego początku marzę o tym, żeby robić horrory. To są filmy mojego dzieciństwa i strasznie lubię tę estetykę. A nie miałem jeszcze okazji się tym zająć.

W naszym kraju, niestety, niewiele takich projektów powstaje...

- Jeśli miałbym sam sobie przypominać, to naprawdę świetnym polskim filmem grozy było "Medium" [z 1985 roku w reżyserii Jacka Koprowicza - przyp. red].  A tak to żaden inny tytuł nie przychodzi mi do głowy. Więc mamy w tej materii wielkie pole do popisu.

Należy pan również do twórców, którzy nie tylko nie patrzą krzywo na kino gatunkowe, ale także często wracają do seriali - pracował pan m.in. nad odcinkami "Strażaków", "Na dobre i na złe" czy "Plebani". Co przyciąga pana do telewizji?

- Tantiemy! Ale tak na poważnie, to seriale są po prostu świetną okazją do szlifowania warsztatu. A im jesteśmy sprawniejsi technicznie, tym lepiej nam wszystko będzie wychodziło. Warsztat to nasze narzędzie pracy. Tym samym seriale można traktować jako doskonały trening.

W najbliższym czasie wraca pan jednak do kina. Jakiś czas temu pojawiły się pogłoski, że będzie pan reżyserował film historyczny "Dywizjon 303". Zdjęcia do tej produkcji już się rozpoczęły i na reżyserskim stołku zasiadł ostatecznie Wiesław Saniewski. Co o tym zadecydowało?

- Tylko jedna rzecz - nie zgrały nam się terminy. W ramach swoich zobowiązań wobec Polskiego Instytutu Sztuk Filmowej otrzymałem rok wcześniej dofinansowanie na film, który obecnie reżyseruję, a terminy realizacji obu tych obrazów nagle się pokryły...

Chodzi o film "Podwójny Ironman".

- To oczywiście bardzo roboczy tytuł...

Ale świetnie nawiązuje do pana pasji, jaką są komiksy.

- To prawda - tytuł tak, ale film już mniej. Dlatego teraz intensywnie szukamy bardziej odpowiedniego tytułu, bo nie chcemy dopuścić, by rozczarować widzów, którzy wejdą do kina z nadzieją, że zobaczą Roberta Downeya Jr. jako Iron Mana, a jego nie będzie. Co wtedy? W rzeczywistości film jest biografią Jerzego Górskiego, chyba najbardziej znanego polskiego triathlonisty.

Więc tym razem możemy spodziewać się kina sportowego?

- Póki co śmiejemy się, że film zacznie się jak "Trainspotting", a skończy jak "Rocky".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Łukasz Palkowski | Belfer (serial)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy