Reklama

Leszek Lichota: Nowe spojrzenie na postać Rafała Wilczura

Od 27 września na platformie streamingowej Netflix można oglądać "Znachora". To bez wątpienia jedna z najbardziej wyczekiwanych polskich produkcji tego roku, głównie dlatego, że opinię dzieła kultowego ma poprzednia ekranizacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z Jerzym Bińczyckim w roli tytułowej. W nowej wersji w postać profesora Rafała Wilczura/Antoniego Kosiby wcielił się Leszek Lichota. W rozmowie z PAP Life aktor mówi, dlaczego zdecydował się zagrać tę rolę, jak budował swoją postać, czy nie boi się porównań z Jerzym Bińczyckim i ile jest gotów poświęcić dla kariery.

Od 27 września na platformie streamingowej Netflix można oglądać "Znachora". To bez wątpienia jedna z najbardziej wyczekiwanych polskich produkcji tego roku, głównie dlatego, że opinię dzieła kultowego ma poprzednia ekranizacja powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z Jerzym Bińczyckim w roli tytułowej. W nowej wersji w postać profesora Rafała Wilczura/Antoniego Kosiby wcielił się Leszek Lichota. W rozmowie z PAP Life aktor mówi, dlaczego zdecydował się zagrać tę rolę, jak budował swoją postać, czy nie boi się porównań z Jerzym Bińczyckim i ile jest gotów poświęcić dla kariery.
Leszek Lichota (L) i Jerzy Bińczycki (P) w filmie "Znachor" /Bartosz Mrozowski, Netflix/ INPLUS /East News

Lubi pan ryzyko?

Leszek Lichota: - Lubię, zawsze lubiłem. Bardziej chyba w sprawach zawodowych, bo w życiu prywatnym staram się chodzić po bezpiecznych ścieżkach i to ryzyko minimalizować. Natomiast w pracy zawsze pociągały mnie wyzwania, nowości. A to, co nowe, wiąże się z ryzykiem, bo tego nie znamy. Ryzykowałem, gdy wybierając szkołę średnią, zdecydowałem się pójść do technikum hotelarskiego w Wałbrzychu. Nikt wtedy nie wiedział, czego tam będą uczyć, ale pachniało przygodą. Potem były studia aktorskie, też nieoczywiste wybór w przypadku chłopaka z Wałbrzycha.

Reklama

W pana rodzinie nie było żadnych artystów?

- Nie miałem w otoczeniu ani jednej osoby, od której mógłbym dowiedzieć się czegoś na temat zawodu aktora, nauczyć się czegoś. Dlatego ten wybór był wyzwaniem. Teraz, po dwudziestu paru latach wykonywania tego zawodu, wyzwania są tym, co mnie napędza. Dla mnie to clue tej profesji. Czasem biorę udział w produkcjach, które aż tak mnie nie kręcą, ale wiadomo, rachunki też płacić trzeba, ale staram się wybierać role, które dużo ode mnie wymagają, są czymś kompletnie innym niż to, co robiłem wcześniej.

Rola w "Znachorze" była dla pana takim wyzwaniem?

- Oczywiście, że tak. Wyzwaniem i okazją do zmierzenia się z pewną legendą, co było choćby widać po burzy, jaką wywołała w internecie informacja, że powstaje ten film. Kiedy pojawiła się szansa, że zagram Antoniego Kosibę, od razu poczułem dreszczyk emocji.

W czasie wspomnianej burzy w sieci pojawiały się nawet głosy, że odważył się pan szargać świętość. Poprzednia ekranizacja "Znachora", wyreżyserowana przez Jerzego Hoffmana, to jeden z najbardziej znanych polskich filmów, a kreacja, jaką stworzył Jerzy Bińczycki, uchodzi za kultową.

- Bez przesady, to tylko kino. Natomiast jest to zmierzenie się z postacią, którą wszyscy znają, o której wszyscy mają jakieś wyobrażenie. Dlatego trzeba znaleźć własny język i uzasadnienie, po co to robię, co nowego mogę dać. Bo jeżeli mielibyśmy tylko coś powielać, to nie widziałbym w tym sensu.

Co więc nowego dał pan Antoniemu Kosibie?

- Trochę inne spojrzenie na tę postać. Nie ujmując mu niczego, co już znamy, co w nim polubiliśmy i za co go cenimy, chciałem go troszeczkę "uziemić", dać mu bardziej ludzką naturę, ludzką twarz, może bardziej męską. Odrzeć go trochę z tak zwanej świętości i chmurki, postawić na ziemi i opowiedzieć historię o mężczyźnie, który traci tylko i aż pamięć. Historię, która jest osadzona w realiach lat 20. i 30. ubiegłego wieku, ale zarazem będzie przedstawiona nowocześnie, jeśli chodzi o emocje, relacje, zachowania ludzi po przeżytych traumach, tragediach.

Dla mnie "Znachor" to także opowieść o pasji do zawodu, która czasem sprawia, że rodzina schodzi na drugi plan. Aktorstwo też jest zawodem, który wymaga zaangażowania, pochłania. Często staje pan przed wyborem - ciekawa rola w ważnym filmie czy czas spędzony z rodziną?

- Chcemy czy nie chcemy, tak się u nas dzieje. Jeżeli musiałem spędzić półtora roku w Bieszczadach na planie "Watahy", to nie mogłem być wtedy w domu. Przyjęcie roli w tym serialu odbyło się więc kosztem mojej obecności w rodzinie i w jakimś stopniu spowodowało, że w tamtym okresie osłabły codzienne więzy i relacje. Pewnie coś mnie ominęło. Nie zastanawiam się na tym, nie roztrząsam, nie wartościuję. Po prostu biorę wszystko na klatę z całym dobrodziejstwem. Zresztą myślę, że lepszymi adresatami tego pytania będą za kilka lat moje dzieci. To one mogą powiedzieć, czy w związku z moją pracą coś utraciły, czegoś im brakowało. Ja dziś nie mam gotowej odpowiedzi. Uprawiam taki, a nie inny zawód i nie chcę go zmieniać. Ale to się wiąże z pewnymi konsekwencjami. Wybierając aktorstwo, trzeba sobie zdawać z tego sprawę.

Zdarzyło się panu, że odmówił pan przyjęcia jakiejś roli, bo sprawy rodzinne były ważniejsze?

- Oczywiście i zrobiłem to z pełną świadomością. W 2015 roku wybraliśmy się z dziećmi w zaplanowaną znacznie wcześniej półroczną podróż po Stanach, żeby zobaczyć kawałek innego świata, pozwiedzać, pobyć razem. Taka wyprawa wiązała się z tym, że wszystkie propozycje, które wtedy dostawałem, trzeba było prostu odrzucić. W tamtym czasie ważniejsze było dla nas, żebyśmy mogli odbyć tę podróż wspólnie z dzieciakami, być ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę w nieznanym terenie i żebyśmy się konfrontowali ze sobą w tej sytuacji. To doświadczenie bardzo nas spoiło jako rodzinę. Ale oczywiście wiązało się z pewnymi kosztami zawodowymi. Bo tak już bywa, że jak człowiek nie może, to wtedy właśnie spływa najwięcej propozycji.

I nie miał pan wahania, że może jednak warto przesunąć urlop, bo jakaś propozycja więcej się już nie powtórzy?

- Nie. Jeżeli ustaliliśmy już terminy wyjazdu, to z automatu odmawiam, gdy w tym czasie pojawia jakaś propozycja. Nie przychodzę do domu i nie proszę: "może jednak wyjedziemy, kiedy indziej".

W "Znachorze" jest też wątek rywalizacji w zawodzie. Wśród aktorów ta rywalizacja jest duża. Pan długo czekał na swoją szansę. Zazdrościł pan kolegom, którym wtedy wiodło się lepiej?

- Zaraz po studiach, może przez pierwsze 8 czy 10 lat, faktycznie pojawiały się takie myśli, że coś mnie omija, że inni dostają więcej. Zastanawiałem się, dlaczego idę na casting i przegrywam albo w ogóle nie jestem na jakiś casting zapraszany. W pewnym momencie przyjąłem jednak, że pewne rzeczy do nas przychodzą, kiedy jesteśmy na nie gotowi. Że jeżeli coś się mi nie zdarza, to nie mogę zazdrościć innym, że im się zdarzyło, bo widocznie ja nie byłem gotowy na to, żeby to przyszło do mnie. Od wielu lat jestem wierny tej filozofii i ona daje mi też dużo spokoju. Co ciekawe, gdy się z tym uporałem i zaakceptowałem, to otworzyło się przede mną wiele drzwi. Zyskałem większą pewność siebie. Bo jeżeli wiesz, że dostaniesz tylko to, na co jesteś gotowy, to nie zależy ci na wszystkim. Myślę, że druga strona, czyli reżyserzy, producenci, którzy decydują o tym, czy dać ci rolę, nagle widzą w tobie siłę. Zyskujesz więc dodatkowo jako aktor, paradoksalnie zdajesz się bardziej interesujący. Trochę jak w relacji damsko-męskiej.

Czyli casting nie jest dla pana być albo nie być? Jeśli wybiorą kogoś innego, to trudno.

- Zawsze robię wszystko najlepiej, jak potrafię. I albo ktoś kupuje moją propozycję, albo nie i nie mam z tym żadnego problemu. Nie boli mnie, jeżeli usłyszę, że nie dostanę danej roli. Spokojnie mówię: "Okej. Szukacie czegoś innego". Widocznie nie w tej konfiguracji, widocznie nie teraz.

Na początku naszej rozmowy wspomniał pan o rodzinnym Wałbrzychu. To w tym mieście odbył się jeden z pierwszych pokazów "Znachora". Jak rozumiem, Wałbrzych jest wciąż dla pana ważny.

- Zawsze będzie ważny, bo spędziłem w tym mieście pierwsze 19 lat życia i to ono mnie ukształtowało. Wszystko, co wyniosłem z domu, wyniosłem też z Wałbrzycha. Cały kręgosłup, wrażliwość. Wałbrzych jest we mnie. Kojarzy mi się z dzieciństwem, młodością, swobodą, beztroską. Miałem tam wspaniałych przyjaciół, z którymi przeżyliśmy mnóstwo ciekawych przygód. Ale teraz w zasadzie do Wałbrzycha już nie wracam. Jeżdżę tam dwa razy w roku, odwiedzam rodzinę. Nie mam potrzeby odbywania jakiś podróży sentymentalnych. Być może ten czas kiedyś nadejdzie.

Wyobraża pan sobie, że przestaje pan dostawać propozycje aktorskie i musi poszukać innego zajęcia? Trochę jak profesor Wilczur, który traci pamięć i w nowym środowisku zaczyna wszystko od początku.

- Całe życie staram się stworzyć sobie wariant B. Nigdy nie wierzyłem, że wariant B jest czymś, czym się można zająć, kiedy się straci wariant A. Uważam, że wariant B należy budować w momencie, kiedy w wariancie A dzieje się najlepiej, czyli gdy masz czas i środki, by budować tę alternatywę. I ja tak czynię od lat. Próbowałem różnych rzeczy. Miałem burgerownię na warszawskim Powiślu, klub ze sceną w wytwórni filmów na Chełmskiej. Ale w pewnym momencie miałem tak dużo propozycji ról, że przestałem mieć czas, żeby się tym zajmować i musiałem to zarzucić. Po latach ta potrzeba, by mieć coś swojego, wróciła. I zmaterializowała się. W Beskidzie Niskim otworzyłem pierwszy glamping, kolejny powstał nad Soliną. Jestem po szkole hotelarskiej, więc turystyka, gastronomia, goście i tak dalej, to wszystko idealnie pasuje. Czuję, że jest to spójne ze mną. Może sobie istnieć, rozwijać się i czekać na to, aż kiedyś przestanie być planem B, tylko stanie się głównym zajęciem. Być może nigdy tak się nie stanie, czego w sumie sobie życzę, bo wtedy musiałbym rzucić wszystko i być tylko tam. Ale obecnie daje mi to bardzo dużą równowagę i takie poczucie stabilności, bezpieczeństwa, tego, że nie muszę wszystkiego robić, na wszystko się godzić, iść na wszystkie kompromisy. Nie muszę, bo mam z czego żyć. Mogę wybierać i robić tylko te rzeczy, które są w zgodzie ze mną i z tym, co mnie kręci. 

Izabela Komendołowicz-Lemańska

PAP/INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Leszek Lichota | Znachor (Netflix)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy