Leonardo DiCaprio: Kiedyś lepiej układało mi się z dziewczynami
Leonardo DiCaprio lubi wiedzieć, jaki ma stan konta, ale pieniądze nie są dla niego najważniejsze. Kiedyś uważał, że występ w "Titanicu" był jego życiowym błędem. Dziś ma już do tego dystans. 11 listopada 2015 roku hollywoodzki gwiazdor obchodzi 41. urodziny.
Zagrał pan dwóch bogaczy, w "Wilku z Wall Street"oraz w "Wielkim Gatsbym". Czy siebie również zaliczyłby pan do grona takich ludzi?
- Czy coś mnie łączy z tymi ludźmi? Niewiele. Jako aktor zarabiam sporo i lubię korzystać z różnych przywilejów, ale nie imprezuję jak Belfort z "Wilka z Wall Street". Nie mam jego zdrowia i takich ciągot. Nie jestem też tak samotny, jak Gatsby. Mam rodzinę i przyjaciół - ludzi, na których zawsze mogę liczyć.
Ale lubi pan wydawać pieniądze?
- Nie w taki sposób, jak Gatsby czy Belfort. Nie kolekcjonuję samochodów, obrazów czy innych dzieł sztuki. Nie wydaję ciągłych przyjęć dla setek gości. Słowem, nie szaleję z forsą. Lubię wiedzieć, ile kasy mam na koncie i od czasu do czasu podarować komuś jakiś prezent, zrobić coś pożytecznego. To wszystko.
Jakie prezenty daje pan innym?
- Mojej mamie kupiłem na przykład dom. Dawanie takich prezentów sprawia mi olbrzymią radość.
Podobno pieniądze przyczyniły się do tego, że został pan aktorem?
- Pieniądze? Już jako dziecko lubiłem naśladować innych i chciałem zostać aktorem. I jako dziecko nim zostałem. Owszem, pieniądze mnie kusiły, tym bardziej że w domu rodzinnym nigdy się nam nie przelewało. Połączenie wysokiego zarobku z pracą na planie, którą wówczas traktowałem jak dobrą zabawę, to było coś fantastycznego. Po jakimś czasie zacząłem stawiać przede wszystkim na rzeczy ambitne, ciekawe, wartościowe, i pieniądze stały się sprawą drugorzędną.
Czy często zgadza się pan zagrać postać, której nie darzy sympatią, tak jak np. w "Django"?
- To prawda, nienawidziłem Calvina Candiego i odczułem wielką ulgę, kiedy skończyły się zdjęcia do tego filmu. Myślę, że aktorzy lubią grać postaci, z którymi w jakiś sposób się identyfikują, a mnie trudno było utożsamić się z sadystą, narcyzem i rasistą, czyli człowiekiem totalnie zepsutym, jakim był Candie. Ale nie mogłem odmówić Quentinowi Tarantino. Praca z wybitnymi reżyserami, jak on, zawsze jest wyzwaniem i podniesieniem poprzeczki!
Nie obawia się pan, że takie role mogą zaciążyć na pana wizerunku?
- Myślę, że już żadna postać nie zaciąży na mojej karierze i życiu prywatnym tak jak Jack Dawson z "Titanica".
Dlaczego ta rola miała aż tak wielkie znaczenie?
- Nie byłem przygotowany na taką sławę. Miałem 23 lata! Zdarzało się, że gdzieś byłem wciągnięty w tłum fanów i po chwili zaczynałem się obawiać, że nie wyjdę z tego żywy. W Tokio nastolatki zdarły ze mnie ubranie, podrapały, wyrywały włosy. Ludzie wariowali na moim punkcie. Traktowali mnie jak ulubioną zabawkę. Czasem naprawdę byłem przerażony. To był obłęd.
Czy pamięta pan najdziwniejsze spotkanie z fanem?
- Najdziwniejsze? Proszę sobie wyobrazić, że w środku tropikalnej brazylijskiej dżungli nagi indiański mężczyzna rozpoznał we mnie Jacka z "Titanica". A tam nie ma telewizji, kina, prasy! To była bardzo dziwna sytuacja.
Po "Titanicu" zyskał pan spore powodzenie u kobiet. Spotyka się pan z niezwykłymi pięknościami, czego zazdrości panu niejeden facet.
- Zaskoczę pana, bo uważam, że zdecydowanie lepiej układało mi się z dziewczynami przed zagraniem w "Titanicu", przed tą całą "Leomanią". Wtedy wiedziałem, że jeśli dziewczyna interesuje się mną, to dlatego, że jej się podobam. Po "Titanicu" wydawało mi się, że wiele dziewczyn nie widzi we mnie Leonardo DiCaprio, ale postać, którą zagrałem. A przecież ja nie jestem Jackiem Dawsonem!
Rozmawiał: Bogdan Kuncewicz