Reklama

Lenny Abrahamson: Widzów fascynuje to, co ukryte

- Frank kreuje swój wizerunek w umysłach publiczności. Widzowie są zafascynowani czymś, co jest ukryte. Kiedy Frank pojawia się na ekranie, bardziej przyciąga ich uwagę, niż gdyby był bez tej maski - mówi Lenny Abrahamson, reżyser komedii "Frank" w rozmowie ze Styl.pl.

"Frank" to nakręcona ze specyficznym poczuciem humoru komedia o członkach zespołu pragnącego nagrać album muzyczny, który zapisałby się historii jako najbardziej szalony i bezkompromisowy. Zadanie nie jest łatwe, bo każdy z członków grupy o niewymawialnej nazwie Soronprfbs jest... dziwny.

Każdy z nich na swój sposób. Charyzmatyczny wokalista chodzi w wielkiej sztucznej głowie i nie ściąga jej nigdy, nawet pod prysznicem. Pozostała część muzyków również zdaje się żyć we własnych światach. Do nich przypadkiem dołącza klawiszowiec Jon, który stara się zrobić wszystko, by zespół stał się sławny.

Reklama

Przeczytaj recenzję filmu "Frank" na stronach INTERIA.PL!

To czwarty film irlandzkiego reżysera Lenny'ego Abrahamsona, który o filmie i o Polsce opowiedział nam (również trochę po polsku) przy okazji spotkania Dyskusyjnego Klubu Filmowego Rozpięci w krakowskim kinie Agrafka.

Agnieszka Łopatowska, Styl.pl: Jak trafiłeś na scenariusz "Franka"?

Lenny Abrahamson: - W bardzo tradycyjny sposób. Mój agent wysłał mi scenariusz. Współpracowałem wtedy blisko z Film4, a oni pracowali nad tym projektem. Uważali, że pasuje do mnie, a również scenarzyście podobały się moje wcześniejsze filmy, więc zależało mu na tym, bym się tym zajął. Zacząłem pracę nad tym projektem na bardzo wczesnym etapie i z dwoma scenarzystami Jonem Ronsonem i Peterem Straughanem rozwijaliśmy go przez kolejne trzy lata.

To takie długo wyczekiwane dziecko...

- O tak. Poród był bardzo bolesny, ale dziecko jest ładne (śmiech).

Mówi się, że Michael Fassbender dowiódł po raz kolejny swojego kunsztu aktorskiego grając kompletnie nie używając mimiki, czyli jednego z podstawowych narzędzi aktora. Jak pracuje się z aktorem, któremu jedno z narzędzi zostało zabrane i zastąpione wielką głową - maską?

- Zanim zaczęliśmy zdjęcia, myślałem, że będzie to bardzo trudne. Ale kiedy zaczęliśmy kręcić, okazało się być bardzo naturalne. Ja zapomniałem o głowie, on zapomniał o głowie i inni aktorzy również. Może zabrzmi to dziwnie, ale Frank tam jest, on nie jest ukryty. To jest Frank.

- Jako reżyser pracujesz z postacią taką, jak ona wygląda, nie z bohaterem z masce. Maska jest bardzo abstrakcyjna, ale tak naprawdę artyści cały czas pracują z abstrakcją. Pomimo tego, że usuwasz jedną część wyrazu, czyli mimikę, zostaje ci cały wachlarz innych możliwości komunikacji z odbiorcami.

- Jeśli rozmawiasz ze mną i podczas tej rozmowy patrzę na ciebie, a potem nagle spojrzę w bok i znowu na ciebie, wiesz co to oznacza, jesteś w stanie to odczytać. Natomiast jeśli rozmawiasz z Frankiem, on patrzy na ciebie, a później jego głowa obraca się w bok, zaczynasz się zastanawiać, co może oznaczać ten jego ruch. Może jest zdenerwowany, a może obrażony. On kreuje swój wizerunek w umysłach publiczności. Widzowie są zafascynowani czymś, co jest ukryte. Kiedy Frank pojawia się na ekranie, bardziej przyciąga ich uwagę, niż gdyby był bez tej maski.

Głowa Franka, którą znamy miała taka być od razu, czy jej wizja ewoluowała przez te trzy lata?

- Były inne wersje. Zaczęliśmy ją projektować trzy-cztery miesiące przed rozpoczęciem zdjęć. Rozpatrywaliśmy wersje bardziej groteskowe, czystą białą kulę i dużo różnych wersji komiksowych głów, spośród których jedna została w wersji ostatecznej.

- Kręciliśmy zdjęcia próbne z tymi głowami, patrzyliśmy jak wyglądają na ekranie. Ta, którą wybraliśmy, najbardziej nam pasowała, ponieważ bardzo subtelnie przekazuje różne emocje.

Na drugim biegunie Franka jest postać Clary (Maggie Gyllenhaal), która używa mimiki, mowy ciała, ale ma bardzo ograniczone dialogi...

- W pewnym sensie ona również nosi maskę, przez to, że się w zasadzie nie odzywa, jest introwertyczna. Przyciąga naszą uwagę przez to, że niewiele o niej wiemy, niewiele nam pokazuje. Jedyne, co wiemy to, że bardzo, bardzo, bardzo nie lubi Jona i dokładnie widzi, kim on jest. On przy niej czuje się niemalże nagi, co jest z jednej strony dla niego przerażające, a z drugiej strony - jak odkrywamy z czasem - również bardzo sexy.


Jeśli jesteśmy przy Jonie (Domhall Gleeson) - mówi się, że ten film jest o przyjaźni, muzyce, potrzebie akceptacji, ale mi ukazuje się jeszcze jeden aspekt: jeśli myślisz, że wszyscy wokół ciebie są wariatami, to znaczy że tak naprawdę z tobą jest coś nie tak. Zgadzasz się z tym?

- Tak, to celny punkt. Na początku Jon wydaje się najbardziej normalny z nich, ale w trakcie filmu widzimy, że zostaje poza grupą, jest outsiderem i on jest tym dziwnym. W obrębie tej grupy oni są normalni. To tylko świadczy o tym, że dziwność jest pojęciem relatywnym.

Bardzo ważnym aktorem w tym filmie stała się muzyka. Ścieżka dźwiękowa z "Franka" mogłaby być z powodzeniem wydana jako album muzyki alternatywnej.

- Muzyka była największym wyzwaniem w tym filmie. Rok przed rozpoczęciem zdjęć zaczęliśmy nad nią pracować z bardzo utalentowanym kompozytorem, moim przyjacielem Stephenem Rennicksem, który napisał całą muzykę do tego filmu. Rozmawialiśmy o tym, jak stworzyć taką muzykę. Po pierwsze nie chcieliśmy, żeby była głupia, ani śmieszna - na zasadzie co za kretyńskie dźwięki, jaki idiotyczny zespół. Z drugiej strony nie mogła być za bardzo przyswajalna, ponieważ wtedy Jon nie miałby co robić, bo jego zadaniem jest przybliżenie tej ich dziwnej muzyki do mainstreamu. Nie mogła ona być więc za blisko głównego nurtu.

- Najważniejsze było dla nas, jak przedstawić historię tej muzyki. To, że ona była częściowo pisana, ale oni dochodząc do niej, dużo improwizowali. W studio nagraniowym pracowaliśmy z muzykami sesyjnymi, bardzo dobrymi muzykami. Przynosiliśmy im napisane utwory, ale bardzo zależało nam, żeby dodać im warstwy muzyki eksperymentalnej. Nie chodziło o to, by wytwarzać eksperymentalne dźwięki, ale wiedzieć co się dzieje, kiedy je grają.

- Zawsze staraliśmy się wsłuchać w to, co grają i ich o to prosić, żeby zaczęli zgłębiać to, w jaki sposób tworzą. Żeby wczuli się w rolę naukowców w laboratorium, zastanawiali się nad tym, co ta muzyka znaczy. Nie trzymaliśmy się więc konkretnego gatunku. Dlatego czasami jest ona bardzo sympatyczna dla ucha, a czasami bardzo głośna i drażniąca. Ale wszystko jest częścią tego samego doświadczenia, eksploracji.

- Inną kwestią jest to, że Stephen pisze naprawdę piękne melodie. I te melodie słychać we wszystkich utworach. Gdyby zespół był bliżej tych melodii, mógłby stać się naprawdę sławny. Można to porównać z oglądaniem obrazu abstrakcyjnego, który widzimy jako całość, ale kiedy się do niego zbliżymy, znajdziemy w nim jakieś ukryte detale, postaci, znane nam kształty.


Muzyka jest równoważna z obrazem.

- Tak, zdecydowanie. To zabawne, bo w pozostałych moich filmach jest bardzo mało muzyki, ten jest pierwszy wypełniony muzyką.

Myśleliście, żeby wystąpić na jakimś festiwalu muzycznym z tym projektem?

- Byliśmy już na festiwalu filmowo-muzycznym South by Southwest w Austin w Teksasie prezentując film. Byłoby cudownie, gdyby zespół mógł zagrać na festiwalach, ale problem polega na tym, że aktorzy są bardzo zajęci, ciągle grają w różnych filmach. Mogę zdradzić jednak, że planujemy jeden występ z okazji amerykańskiej premiery filmu w sierpniu.

Jesteś mocno związany z Polską, twoja żona Monika pochodzi z Krakowa. Jak oceniasz polskie poczucie humoru?

- Myślę, że jest bardzo zbliżone do irlandzkiego. Potrafi być bardzo dosadne, a czasami rubaszne. Polacy lubią "świńskie żarty". Często rozmawiam z moją teściową. Ona lubi wszelkie dowcipy o kupie, o seksie (śmiech).

- Kiedy poznajesz Polaków, sprawiają wrażenie bardzo poważnych i zamkniętych w sobie. Myślę, że to kwestia kulturowa - brak otwartości i wstępna podejrzliwość. Ale kiedy ich poznasz, okazuje się, że mają świetne poczucie humoru.

Mówisz, że inspiruje cię polskie kino. Którzy twórcy najbardziej?

- Monika ci powie, co lubię (śmiech). Bardzo lubię wczesne filmy Kieślowskiego, zwłaszcza dokumenty z "Czarnej Serii" z lat 50. One zrobiły na nas duże wrażenie. Lubię wczesnego Zanussiego. Ze współczesnych zdecydowanie Smarzowski - zwłaszcza "Wesele", angielskie filmy Pawła Pawlikowskiego, bo nie widziałem jeszcze "Idy", którą poleca Monika. Nowofalowe pierwsze filmy Skolimowskiego bardzo nam się podobały. Mieliśmy okazję go poznać, ponieważ mój producent był koproducentem "Essential Killing", a część montażu tego filmu odbywała się w Dublinie.

A jak oceniasz polskich aktorów - chciałbyś pracować z którymś z nich?

- Bardzo chciałbym pracować z Jerzym i Maciejem Stuhrami. Podobali mi się odtwórcy ról matki i ojca w "Weselu" - Iwona Bielska i Marian Dziędziel. Bielska jest rewelacyjną aktorką! Napisałem scenariusz filmu dla ojca i syna, którego akcja rozgrywa się w Polsce i mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości uda się go zrealizować.


Jesienią zaczynasz w Kanadzie zdjęcia do nowego filmu. Opowiesz o nim?

- Następny film kręcę na podstawie książki Emmy Donoghue, wydanej również po polsku, która nosi tytuł "Pokój". Zdjęcia rozpoczną się w październiku w Toronto, potrwają cztery - pięć miesięcy. Główną rolę zagra Brie Larson, która jest świetną młodą aktorką.

Rozmawiała: Agnieszka Łopatowska, Styl.pl

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy