Krzysztof Łukaszewicz: "Karbala" ma oddać swoisty hołd
To nie jest relacja, tylko obraz ukazujący w sposób syntetyczny doświadczenia polskich żołnierzy w Iraku - przekonuje Krzysztof Łukaszewicz, którego najnowszy film - "Karbala" zadebiutuje na ekranach polskich kin 11 września.
Środek wojny w Zatoce Perskiej. 3 kwietnia 2004 roku do irackiego miasta Karbala przybywają pielgrzymi celebrujący święto Aszura. Niespodziewanie, w pełnym ludzi mieście, dochodzi do zamachów, które poprzedzają atak na strategiczny City Hall - siedzibę lokalnych władz i policji. Na placu boju pozostaje jedynie, pozbawiona wsparcia, garstka polskich i bułgarskich żołnierzy.
Dochodzi do jednej z najbardziej bohaterskich bitew Polaków po II wojnie światowej. Stając oko w oko ze śmiercią, polscy żołnierze przeżywają 4 dni piekła. Heroiczna postawa, determinacja i wola walki sprawiają, że polsko-bułgarska formacja nie tylko wygrywa bitwę, ale wychodzi z niej bez straty jednego żołnierza.
"Karbala" to film przywracający pamięć o najnowszych polskich bohaterach, których zwycięstwo w obronie City Hall przez długi czas owiane było tajemnicą. Produkcja ujawnia kulisy polskiej misji w Iraku. Udowadnia, że wojna to nie tylko walka z wrogiem, ale przede wszystkim z własnym strachem.
Polscy żołnierze wykazali w bitwie o City Hall prawdziwe męstwo i odwagę. Dzięki "Karbali" odżywa etos polskiego żołnierza - do końca trwającego na stanowisku, mimo przeważających sił wroga.
W głównych rolach w filmie Krzysztofa Łukaszewicza występują Bartłomiej Topa, Antoni Królikowski, Leszek Lichota, Tomasz Schuchardt, Piotr Głowacki, Christo Shopov oraz Michał i Piotr Żurawscy.
Czy zgadzasz się z twierdzeniem, że "Karbala" będzie współczesnym filmem wojennym, jakiego w Polsce jeszcze nie było?
Krzysztof Łukaszewicz: - Po "Demonach wojny wg Goi" Władysława Pasikowskiego to chyba pierwszy film traktujący o udziale polskich żołnierzy we współczesnym konflikcie zbrojnym. Niezwykłe w "Karbali" jest to, że niemałą część zdjęć udało się zrealizować na Bliskim Wschodzie. I to było wyczynem produkcyjnym, zważywszy na fakt, że większość regionu objęta jest działaniami wojennymi prowadzonymi przez Państwo Islamskie.
Trudno kręci się film wojenny?
- Po pierwsze, film wojenny to jeden z trudniejszych gatunków w ogóle, z uwagi na sceny batalistyczne, ich skomplikowaną inscenizację, elementy pirotechniczne, kaskaderskie, potem podkręcanie "komputerowe".
- Po drugie, trudno się kręci film dziejący się na Bliskim Wschodzie, bo trzeba na ten Bliski Wschód pojechać, z ekipą, aktorami, polskim sprzętem wojskowym. A na tym Bliskim Wschodzie, gdzie się nie obejrzeć, trudno o bezpieczeństwo zwykłego przybysza z Europy, a co dopiero ekipy filmowej. Mieliśmy kręcić zdjęcia wyjazdowe w Egipcie, to wybuchła tam rewolucja i walki o władzę. Potem w Kurdystanie, który wkrótce został zaatakowany przez dżihadystów. Potem w południowej Turcji, gdzie przy granicy z Syrią także wprowadzono stan wyjątkowy. Została w końcu Jordania, gdzie, jak przyjechaliśmy na dokumentację, konsul życzył nam powodzenia na zdjęciach, jednocześnie radząc nam robić te zdjęcia jak najszybciej, póki jest spokojnie.
Co było dla ciebie największym wyzwaniem?
- Największym, było uwierzyć, że w naszych warunkach budżetowych, zmuszeni do realizacji części najtrudniejszych zdjęć w kraju, w ogóle będziemy w stanie zrealizować bardzo ambitny pod względem fabuły scenariusz.
- Same zdjęcia w kraju szły już sprawnie. Dopisała nam pogoda, zwłaszcza podczas zdjęć w kopalni margla na Dolnym Śląsku (zdjęcia realizowane były w kopalni Górażdże Cement S.A. - przyp. red.). Wspaniałą dekorację City Hall i placu wybudował Marek Warszewski. Zaangażowanie i tempo pracy na planie dyktowała ekipa operatorska Arka Tomiaka.
- Za to w Jordanii spotkało nas już prawdziwe piekiełko filmowe. Głównie z tego powodu, że nie mieliśmy tyle środków, co producenci np. oscarowego "Hurt Lockera", których było stać na "kupienie" sobie komfortu realizacji zdjęć na ulicach Ammanu i Madaby. Były momenty, że z powodu, nazwijmy to "nadmiernej ciekawości" miejscowych oraz różnej narodowości uchodźców, musieliśmy przerywać właśnie rozgrzebaną scenę, ewakuować się na drugi koniec miasta i kończyć tę scenę w zupełnie innej lokalizacji.
- Raz trafiliśmy z kolei genialną lokalizację, ale tego dnia właśnie było targowisko i trzeba było czekać aż skończą. Z miejscowymi statystami dochodziło do momentów, że nie było komu tłumaczyć z angielskiego na arabski i trzeba było reżyserować na migi, układając zbiorową scenę ze strzelaniem i kaskaderami na czas, bo zachodziło słońce. Wynikało to ze zbyt optymistycznych zapewnień naszych jordańskich współpracowników, że "wszystko będzie dobrze".
Jak zainspirowałeś się historią polskich obrońców City Hall?
- W 2010 roku przeczytałem zbiór reportaży z Iraku autorstwa Marcina Górki i Adama Zadwornego, pt. "Psy z Karbali". Reportaż o obronie City Hall był na tyle sugestywny, że stanowił materiał wyjściowy pod kilka gotowych fragmentów scenariusza. Marcinowi i Adamowi trzeba oddać należną chwałę - ich praca dziennikarska stała się nie tylko inspiracją, ale wręcz aktem założycielskim realizacji tego filmu.
Które wątki w filmie oparte są na wydarzeniach autentycznych?
- Scenariusz inspirowany jest dwoma bardzo różniącymi się historiami, opowiedzianymi we wspomnianych już "Psach z Karbali". Pierwsza to obrona City Hall podczas powstania szyickiego w Karbali przez kompanię kapitana Kaliciaka, druga to epizod sanitariusza oskarżonego o tchórzostwo na polu walki i nieudzielenie pomocy rannemu podczas zasadzki, w którą wpada polski konwój. Oba wątki, sfabularyzowane na potrzeby scenariusza, splatają się w akcję filmu.
Odczuwałeś pewną odpowiedzialność za historię, którą opowiadasz? Trudno robi się filmy o współczesnych zdarzeniach?
- Mój debiut "Lincz" opowiadał wręcz w dokumentalny sposób historię głośnego linczu we Włodowie. Drugi film, "Żywie Biełaruś", oparty był na autentycznych wspomnieniach młodego białoruskiego opozycjonisty. "Karbala" także inspirowana jest faktami, więc w moim przypadku można powiedzieć o pewnej konsekwencji uprawiania gatunku. To nie jest jednak dokument, ale film fabularny. I nie "na podstawie wydarzeń", ale "inspirowany wydarzeniami". "Karbala" nie jest relacją, tylko obrazem ukazującym w sposób syntetyczny doświadczenia polskich żołnierzy w Iraku. Ich zderzenie z obcą kulturowo rzeczywistością, gdzie zaciekawienie w jednej chwili przechodzi w agresję, fizyczne zmagania z ekstremalnym klimatem, konfrontację z fanatycznym przeciwnikiem i własne zmagania z sumą słabości i lęków, aby utrzymać pozycję, wykonać rozkaz. "Karbala" w zamierzeniu ma oddać swoisty hołd żołnierzom stacjonującym w Iraku.
- Konfrontacja oczekiwań żołnierzy, tego co naprawdę widzieli podczas powstania szyickiego w Karbali, z fabularnym obrazem adresowanym jednak do masowego widza, może zawsze nieść za sobą poczucie zawodu. Ponieważ jednak podporą realizacji filmu jako konsultant był ppłk Grzegorz Kaliciak, w 2004 roku kapitan i dowódca obrony City Hall, trzeba wierzyć, że to poczucie uda się zminimalizować.
Jak wspominasz współpracę z ppłk Kaliciakiem?
- Grzegorz jako konsultant wspaniale ewoluował. Przez pierwsze dni często używał słów: "Tak nie było". Na koniec, patrząc na monitory, sam mnie uspokajał, mówiąc: "Tak mogło być". Potem doradzał wszystkim pionom odpowiedzialnym za "kreację świata". Kiedy operator po projekcji filmu na kolaudacji zobaczył zamieszczone bezpośrednio po ostatniej scenie autentyczne zdjęcia z misji w Iraku, zapytał: "A tych fotosów i tych miejsc nie pamiętam, gdzie myśmy to kręcili...". Te zdjęcia wyglądały jak z naszego filmu. Odtworzenie detali rzeczywistości irackich misji, to poza mrówczą pracą pionów scenograficznego i kostiumowego, także duża zasługa Grzegorza.
Co zadecydowało o wyborze Bartłomieja Topy do roli dowódcy kompani?
- W swoim wieku, na tym etapie kariery, Bartek jest idealnie predestynowany do ról zwykłych facetów, którzy panują nad sytuacją, jak robi się ciężko. Krzepi tym samym widza, daje poczucie, że my "zwyczajni", też damy radę, dlatego staje się widzowi kimś bliskim.
- Jego Kalicki, inspirowany Grzegorzem Kaliciakiem, to facet z odpowiednim bagażem doświadczeń, mający coś do stracenia, który nie ma wyboru i musi zostać bohaterem. Nie dla siebie, ale po to, żeby ludzie, za których odpowiada, "dali radę". Bartek od początku miał motywację i wiarę w ten projekt, to cholernie pomagało przy zdjęciach, kiedy się ją na chwilę traciło.