Krzysztof Ibisz: Jestem jak maratończyk
Od 25 lat nieprzerwanie gości w naszych domach. Jest marką sam w sobie, gwarancją dziennikarskiej rzetelności i pozytywnej energii. W tegorocznym plebiscycie Telekamery Tele Tygodnia nominowany jest w kategorii „osobowość telewizyjna”.
Pewnie trudno dziś znaleźć w naszym kraju człowieka, któremu nazwisko i twarz Krzysztofa Ibisza byłyby nieznane. Popularność ułatwia czy utrudnia codzienne życie?
Krzysztof Ibisz: - Ta popularność jest nieodłączną częścią mojego codziennego życia od 25 lat. Jestem tak samo jak inni obywatele traktowany i przez policję, i przez urzędy. Jednak dzięki temu, że wielu ludzi mnie zna, prawdopodobnie częściej niż przedstawiciele innych zawodów, może poza sportowcami, doświadczam dowodów sympatii.
Ponad ćwierć wieku jest pan obecny na ekranach najpopularniejszych stacji telewizyjnych - TVP, TVN-u, a obecnie Polsatu. Jaki, pana zdaniem, jest klucz do zawodowego sukcesu?
- Wiara w siebie, profesjonalizm, ciekawość świata, ciągła nauka, otwartość na ludzi i pokora. Jest jeszcze coś, co nazywam "pułapką opinii innych". Nie należy brać do serca nieuargumentowanej krytyki i całego zjawiska hejtu, z którym ma do czynienia każda osoba publiczna. Już wyjaśniam: jeżeli będą nas bardzo chwalić i w to uwierzymy, to zachodzi obawa, że jeżeli będą pisać o nas źle, to w to także uwierzymy. Słowem, uwolnij się od przejmowania się opiniami innych o tobie, bo będzie... po tobie.
Dziennikarstwo staje się coraz bardziej "krwawe" i drapieżne. Bywa, że prowadzący ośmiesza swojego gościa w programie. Istne igrzyska na ekranie. Pan hołduje innym zasadom.
- To tak jak z dzieckiem, które gdy krzyknie lub zrobi siusiu w majtki, to natychmiast wszyscy się nim zainteresują. Ale ile można krzyczeć? Ja wyznaję zasadę "jakość ponad ilość". Wolę być maratończykiem niż krótkodystansowcem.
Naprawdę można być dżentelmenem w telewizji w dzisiejszych czasach?
- Trzeba, ponieważ telewizja wyznacza trendy, a chyba wszyscy chcemy żyć w świecie zasad takich jak przyzwoitość, kultura, w tym kultura słowa. W życiu prywatnym, być może niektórych rozczaruję, nie używam brzydkich słów, nie podnoszę głosu i bardzo często się uśmiecham.
Gdyby miał pan poprowadzić program swoich marzeń, jak on by wyglądał?
- Domyślam się, że chodzi pani o mój autorski program, bo czerpię ogromną satysfakcję z większości programów, które miałem i mam przyjemność prowadzić. Chciałbym kiedyś stworzyć i poprowadzić nadawany późnym wieczorem wysokiej jakości program, który łączyłby rozrywkę z informacją i wiedzą o świecie. Show ze znakomitymi gośćmi, dużą ilością inteligentnego humoru. Program, który by pokazywał, jak działa świat w różnych dziedzinach.
A który z programów najwięcej pana nauczył?
- Każdy czegoś mnie nauczył i niósł jakąś wartość dodatkową, ale chyba najwięcej wartościowych bajtów dostaję, współtworząc i prowadząc mój talk-show "Demakijaż". To program oparty na rozmowie, na wymianie myśli. Natomiast show "Taniec z Gwiazdami", który mam zaszczyt prowadzić, jest dla mnie również wspaniałym doświadczeniem, nie tylko jako dla prowadzącego, ale również jako dla obserwatora.
Wydaje się pan niezwykle pracowity, pomysłowy i zorganizowany. Od dzieciństwa był pan taki poukładany?
- Owszem. Zawsze byłem dobrze zorganizowany. Uwielbiałem ruch, pracę, działanie. Chyba mam coś z rekina - jak przestanę się ruszać, to znaczy, że nie żyję. W dzieciństwie interesowało mnie niemal wszystko - fotografowałem, zamieszczałem reportaże w prasie, trenowałem sporty walki, budowałem radia i gokarty. Całą młodość oraz dużą część dorosłości byłem czynnie związany z ruchem ministranckim.
A czy talent aktorski odziedziczył pan po przodkach? Czy ktoś w pańskiej rodzinie miał takie predyspozycje?
- Jeżeli nawet, to nie zostały ujawnione. Wszystko zawdzięczam swojej ciężkiej pracy.
Od lat zachowuje pan idealną sylwetkę. To dzięki sportowi czy odpowiedniej diecie?
- Bez sportu, bez ruchu nie byłbym w stanie funkcjonować. Sport to moja codzienność. Dieta? To za duże słowo, po prostu staram się zdrowo odżywiać, ale bez popadania w paranoję.
Jak spędza pan czas wolny?
- Mam Nicponia, to mały bulterier, który wprost wychodzi ze skóry, żebym się nie nudził. W końcu imię zobowiązuje. Dużo biegamy po osiedlu. Dzięki niemu zwiedziłem też większość krzaków w okolicy. Prawa ręka, w której trzymam smycz, jest już odrobinę dłuższa od lewej. Jak tak dalej pójdzie, za pięć lat będę mógł bez schylania podrapać się w piętę. A tak zupełnie serio, staram się jak najwięcej czasu spędzać z synami, Maksymilianem i Vincentem, i z moją narzeczoną.
Czy chłopcy są podobni do pana?
- Cieszę się bardzo, że mają po mnie poczucie humoru. Obaj są absolutnymi mistrzami w parodiowaniu - zwłaszcza mojej skromnej osoby. Będę się jeszcze bardziej cieszył, jeśli będą w dalszym ciągu konsekwentni w swoich wyborach. Chłopcy, co mi się bardzo podoba, potrafią zachować niezależność sądów. Mają coś takiego, co nazywam "myśleniem krytycznym" - nie wierzyć innym, poznać różne argumenty, wiele opinii i wyciągać własne wnioski. Jestem przekonany, że świat nie zginie, dopóki istnieć będą ludzie zdolni do refleksji.
Kiedyś zdradził mi pan, że niedziele to dla pana czas wyjątkowy, przeznaczony na spotkania z bliskimi i odpoczynek. Nadal udaje się panu bronić tych wolnych niedziel?
- W temacie obrony niedziel wciąż zdecydowanie wygrywam, ale nie jest to, niestety, zwycięstwo do zera. Właśnie w weekendy, w tym również w niedziele, ludzie oczekują rozrywki, a ja przecież pracuję w przemyśle rozrywkowym.
Jeśli jesteśmy przy rozrywce - od kilku lat z powodzeniem współprowadzi pan "Taniec z Gwiazdami". Może w końcu pan także zatańczy?
- Jeżeli producenci przygotują specjalny odcinek komediowy, to prawdopodobnie zrobię furorę. Taniec ze mną daje pewne wyobrażenie o prowadzeniu buldożera.
Edyta Karczewska-Madej