Krzysztof Antkowiak: Odzyskałem wolność
Gdy był nastolatkiem, kochały się w nim tysiące jego rówieśniczek. Dziś wciela się w inne gwiazdy w telewizyjnym show.
To, co ostatnio robisz zawodowo, jest z dala od reflektorów. Skąd więc pomysł na udział w show telewizyjnym?
Krzysztof Antkowiak: - Ten program łączy śpiewanie, czyli to, co robię na co dzień, z możliwością pokazania swojego potencjału i wrażliwości poprzez wcielanie się w inne postaci. To jest fajne.
Jest to głównie zabawa?
- Przede wszystkim, ale też nauka, bo mamy świetnych nauczycieli. Ponadto jest to również ciężka praca.
Na czym ta ciężka praca polega?
- Trzeba się wszystkiego nauczyć w parę dni. Wstajemy bardzo wcześnie i cały dzień poświęcamy na próby. Wokalne, taneczne. Czasem, gdy kończymy, jesteśmy nieprzytomni ze zmęczenia. Ale najważniejszy jest efekt końcowy, to, aby widzowie mieli frajdę oglądając program. Tworzenie postaci to proces długi, ale finałowy występ to ukoronowanie naszej pracy.
Warto tak się męczyć?
- Tak. Mówiono, że będzie to przygoda jedyna w swoim rodzaju, i taka jest. Człowiek normalnie nie ma okazji przeistaczać się w innych artystów czy bawić konwencją. Do tego pracujemy z prawdziwymi fachowcami, oświetleniowcami czy operatorami. Naprawdę jest to na superpoziomie.
Już parę odcinków za nami. Czego o sobie się dowiedziałeś
- Na przykład tego, że mogę z powodzeniem śpiewać hardcorowo w heavymetalowej kapeli.
O! To może jakieś plany w związku z tym?
- Nie (śmiech). Ale rzeczywiście ten odcinek, gdy śpiewałem AC/DC, dużo mi dał. Wracając do tego, czego się dowiedziałem, to utwierdziłem się w tym, że dla mnie najważniejsza jest szczerość wypowiedzi. Nawet gdy się chowamy za postacią, to jeśli nie ma w nas szczerości i polubienia tej postaci, kamera to wyczuje, widz również.
Twój zawód jest chyba bardzo trudny?
- Każdy ma dobre i złe strony. Nasz jest też ciężką walką o siebie w tym wszystkim. Trzeba cały czas wierzyć w siebie, żeby to robić. Często to, co płynie do nas z zewnątrz, nie pomaga, a wręcz powoduje, że ma się momenty zwątpienia. Poświęcenie dla tego zawodu jest ogromne. Żeby być niezależnym artystą, trzeba się bogato urodzić albo mieć farta i trafić od razu na wytwórnię, która się artystą zajmie. Tylko że zwykle ceną jest właśnie niezależność.
Nie żałujesz, że kiedyś wycofałeś się z show-biznesu. Gdybyś szedł tą drogą kariery, którą zacząłeś w wieku 15 lat...
- ...to bym już nie żył.
Bo byś się zapił, zaćpał?
- Nie o to chodzi. Ja nawet nie chcę myśleć, kim bym był, gdybym się nie wycofał. Musiałem to zrobić. Żeby skończyć szkołę muzyczną, żeby nie zwariować. To był bardzo mądry ruch. Dzięki temu mogłem się skupić na pracy, na tym, żeby się rozwijać muzycznie. Miałem fajne zespoły, które współtworzyłem. Udało mi się parę fajnych rzeczy zrobić. Same plusy. Poza tym odzyskałem prywatność. Przestałem w którymś momencie być osobą rozpoznawalną, a to daje poczucie wolności.
Jak to jest być nastolatkiem, do którego fanki piszą listy?
- Jest ciekawie o tyle, że twoje życie składa się głównie z emocji "high low", czyli z jednej strony euforia, a z drugiej zazdrość, smutek. Nie ma środkowych emocji. Teraz mogę powiedzieć, że był to bardzo trudny okres w moim życiu, kompletnie nierzeczywisty. Ta moja popularność miała dwa bieguny - uwielbienie fanów i nienawiść ludzi. W takich proporcjach, w jakich ja to miałem, to cieszę się, że wytrzymałem. I że jestem w tym miejscu, w którym jestem.
Śpiewasz jeszcze na koncertach "Zakazany owoc
- Na bis. W pewnym momencie zacząłem się tą piosenką bawić. Jako młody człowiek nie mogłem mieć dystansu, było to dla mnie za bardzo bliskie emocjonalnie, a dzisiaj cieszę się, że mogę fanom przypomnieć czas, kiedy razem z nimi dorastałem, który nas łączy. Śpiewam ten utwór przy fortepianie, oni śpiewają refren, a ja się cieszę, że oni się cieszą. Są artyści, którzy tylko odcinają kupony od rzeczy, dzięki którym zaistnieli, ale są tacy, którzy cały czas chcą tworzyć coś nowego. Ja się zaliczam do tych drugich.
Jak widzisz siebie za kilka lat?
- Nie widzę. Żyję tym, co jest teraz. Życie mnie nauczyło, że nic nie jest dane raz na zawsze. Zresztą dorosłem już do tego, by polubić tę zmienność. Nie wiem więc, co będzie za parę lat, cieszę się tym, co jest dzisiaj, że żyję, że jestem zdrowy. Cieszę się prostymi rzeczami, tym, że mogę zjeść dobry posiłek, że świeci słońce... Tak naprawdę najważniejsi są dla mnie moi bliscy, rodzina. A co będzie za trzydzieści lat? Może wydam pięć płyt, a może jedną?
Jaka jest twoja granica kompromisu?
- Chyba nie jest tak mała, jak kiedyś myślałem. Najważniejsze, żeby to, co robimy, było zgodne z naszymi przekonaniami, żebyśmy mogli spojrzeć sobie w oczy, myjąc rano zęby przed lustrem. Nie wiem tak naprawdę, jaka jest ta granica, bo jeszcze wiele wyzwań przede mną. Na tym polega rozwój człowieka, że dopóki czegoś nie dotknie, to trudno mu to ocenić. Nigdy bym nie przypuszczał, że zacznę się interesować rzeczami, które kiedyś były dla mnie obcym światem...
Na przykład?
- Inwestycjami, rynkiem giełdy. Nigdy bym siebie nie podejrzewał, że może mnie to interesować. Tak samo jak byłem zawsze technologicznie zacofany, miałem starą komórkę i nie chciałem jej zmieniać. Po czym ktoś mnie namówił, żebym kupił nowoczesny telefon, dzięki któremu będę miał dostęp do wielu rzeczy. Teraz cieszę się, że go mam.
A jak jest z tobą i internetem?
- Dla mnie to strata czasu. Ja lubię życie, które się toczy tu i teraz, ale rzeczywiste, a nie wirtualne. Korzystam z internetu, bo to daje mi możliwość zobaczenia, co kto robi na świecie, dotarcia do pewnych rzeczy, które mnie interesują. Jest to narzędzie, ale jak każde narzędzie działa trochę jak miecz obosieczny. Może nas zabić, jeśli będziemy tego źle używać i uzależnimy się. Ostatnio ludzie częściej spoglądają w swoje telefony niż przed siebie. To mnie martwi.
Rozmawiała Iwona Leończuk