Reklama

Krystyna Kołodziejczyk: Interesowali się mną młodsi mężczyźni

"Najlepiej się czuję, gdy gram i jestem potrzebna. A najgorzej wypadam w roli emerytki" - tłumaczy Krystyna Kołodziejczyk.

"Najlepiej się czuję, gdy gram i jestem potrzebna. A najgorzej wypadam w roli emerytki" - tłumaczy Krystyna Kołodziejczyk.
Krystyna Kołodziejczyk /Krzysztof Kuczyk /Agencja FORUM

Niespełna rok temu świętowała 60-lecie pracy artystycznej oraz 80. urodziny. Krystyna "Kiksa" Kołodziejczyk zaczynała karierę jako 17-latka jeszcze na studiach w łódzkiej Filmówce, w "Królu Maciusiu I". Dziś ma na koncie ponad 100 ról teatralnych i filmowych. Jej aktywność przerwała pandemia. Jeszcze niedawno grała w Och-Teatrze u Krystyny Jandy w cieszącym się wielką popularnością spektaklu "Trzeba zabić starszą panią". Razem z 91-letnią Barbarą Krafftówną.

Zacznijmy od początku: dlaczego Kiksa a nie Krystyna?

Krystyna Kołodziejczyk: - Tak naprawdę nie ja to wymyśliłam, tylko Zosia Saretok, nieżyjąca od kilku lat aktorka, z którą znałam się od 5. roku życia. Nasi rodzice się przyjaźnili, więc była dla mnie prawie jak siostra. Razem chodziłyśmy do szkoły średniej. To wtedy stwierdziła, że Kiksa bardziej pasuje do mnie (do pierwszych liter imienia i nazwiska dołożyła mój sfiksowany charakter, i stąd "Kiksa"). Szybko to się przyjęło, bo studiowałyśmy też razem na tym samym roku w łódzkiej Filmówce. I tak już zostało. Kiedy więc w moim środowisku ktoś mówi "Kiksa", to wiadomo, że chodzi o mnie.

Słynie pani z tego, że zawsze jest duszą towarzystwa...

- Kocham się śmiać i czerpać radość z życia. Zawsze byłam towarzyska, lubię jak jest wesoło i przyjaźnie. A dowcip zaszczepił we mnie dziadek, który zawsze tryskał humorem, a w którego domu parę ładnych lat mieszkałam (miałam bliżej do szkoły podstawowej i gimnazjum). Uwielbiałam go. Dorastając w tak wesołej atmosferze, nie mogłabym chyba być inna. Później towarzystwo artystów pomagało mi zachować pogodę ducha i poczucie humoru.

Reklama

- Filmówka związała mnie na lata nie tylko z Zosią Saretok, ale też z Agnieszką Osiecką i Zosią Nasierowską, znaną fotografką, Januszem Majewskim - reżyserem (później jej mężem), Kubą Morgensternem, Romanem Polańskim... Spotykaliśmy się w łódzkim SPATIF-ie i w kawiarni Honoratka. Wakacje z kolei spędzałam na sopockiej plaży, w towarzystwie m.in. Zbyszka Cybulskiego, Bogumiła Kobieli i innych artystów Kabaretu Bim-Bom.

Jakie były początki wcześnie rozpoczętej kariery?

- Maturę zdałam jako 17-latka i zaczęłam studia w Filmówce. Niemal od razu wystąpiłam w filmie "Król Maciuś I", a wkrótce jeszcze w trzech innych. Najważniejszy to "Cafe pod Minogą" z 1959 r., gdzie powierzono mi rolę Sabci. Miałam wtedy zaledwie 18 lat i grałam u boku wielkich sław, Adolfa Dymszy i Stefanii Górskiej, z którą zresztą dzieliłam garderobę. Ile ja się nasłuchałam różnych opowieści i pikantnych dowcipów przesympatycznej Stefci. Byłam wtedy na planie bardzo grzeczna, ale bałam się Dymszy. Wydał mi się surowy, poważny, brakowało mu luzu.

Potem wszystko potoczyło się lawinowo: kolejne role w teatrach, w filmach, m.in. wójtowa w "Chłopach", Helena ("Miodowe lata)", Koniuszkowa ("Zmiennicy")...

- To Roman Polański przyprowadził mnie do Stanisława Barei, który akurat szukał kogoś do roli Heleny Koniuszkowej w swoim serialu "Zmiennicy". Reżyser zmierzył mnie wzrokiem i skwitował: "Właśnie takiej baby szukałem". I tak zagrałam matkę Mariana, tę, która ujawnia w jednym z odcinków przepis na... herbatę. Żyło się wtedy zupełnie inaczej, biednie i trudno czasem, ale było jakoś fajniej. Życie miało większy urok, i chyba nie tylko dlatego, że byliśmy młodzi.

Ponad 100 ról teatralnych i filmowych na koncie musiało przynieść popularność.

- Kiedyś - nie. Mimo że grałam już od 17. roku życia, najpierw w filmach, potem w teatrach całej Polski, nikt mnie nie rozpoznawał. Nie było telewizji, więc nie było i popularności. Tę przyniosła mi dopiero rola w "Zmiennikach" w latach 80. A dzięki temu, że serial jest często powtarzany, rozpoznają mnie teraz i młodzi ludzie.

Ponoć była pani ulubioną aktorką Adama Hanuszkiewicza.

- Hanuszkiewicz, w przedstawieniach którego grałam w Teatrze Studio, a potem w Teatrze Nowym, zawsze mnie strofował i stale zwracał uwagę. Akceptowałam to i traktowałam jako cenne wskazówki. Kiedyś przyjechał do nas na działkę, usiedliśmy przy kawie i zapytałam go: "Adam, dlaczego ty mnie tak ciągle opieprzasz?". "Opieprzam tylko tych, których lubię i cenię" - odpowiedział. Był wyjątkowy i przyjął też wyjątkową formę okazywania sympatii. Szanowałam go i lubiłam.

A miłości, romanse... Była pani kochliwa?

- Tak, ale w latach gimnazjalnych chętniej od randek wybierałam treningi. Pochłaniał mnie sport, trenowałam wyczynowo pływanie razem z Wojtkiem Frykowskim (w 1969 r. zamordowany w Los Angeles przez członków bandy Mansona - przyp.red.). Przyjaźniłam się głównie z ludźmi ze studiów oraz z tymi, którymi pracowałam, ale chyba było we mnie więcej miłości do aktorstwa, niż do mężczyzn. Czasem jednak było to ze sobą powiązane.

- Pierwszego męża, reżysera Andrzeja Ziębińskiego poznałam na premierze "Pani prezesowej" w bydgoskim Teatrze Polskim w 1964 r. Owocem tej miłości jest syn Marcin, dziś już 52-letni mężczyzna (także reżyser), dzięki któremu jestem babcią Ani i Andrzeja. Kiedy nasz związek zaczął się rozpadać w 1972 r., przyjechaliśmy do Warszawy i zagrałam w telewizyjnej sztuce z Jankiem Englertem, co skończyło się niewinnym flirtem. Nigdy nie byliśmy parą, choć krążyły takie plotki.

- Zanim wyszłam drugi raz za mąż, byłam jeszcze w związku z pisarzem Andrzejem Pastuszkiem. Później założyłam nową rodzinę i od ponad 40 lat jesteśmy razem... ...w szczęśliwym związku.

Czy istnieje recepta na udane małżeństwo?

- Uniwersalnej pewnie nie ma, ale to, co u mnie miało znaczenie, to przyjaźń i zadowolenie obojga z wykonywanej pracy. I jeszcze to, że niezbyt często się widywaliśmy. Mąż, Wiesław Szyszko, był szefem pokładu w PLL LOT i ciągle latał po świecie, więc w roku pół roku nie było go w domu. Ja dużo pracowałam i kiedy na świat przyszedł syn Alek (który później także został pilotem) w wychowaniu dzieci pomagały mi mama i teściowa. A dziś cieszymy się kolejnym wnukiem, Antkiem.

Jest pani jedną z niewielu gwiazd, dla których przyznanie się do swego wieku nie jest żadnym problemem?

- Może dlatego nie ukrywałam swoich lat, bo zawsze młodziej wyglądałam. Z tego powodu interesowali się mną młodsi mężczyźni. Długo udało mi się też zachować dobrą formę i zdrowie. Myślę, że wszystko dzięki pogodzie ducha, którą wciąż w sobie mam, aktywności nie tylko zawodowej, ale też fizycznej. Przez 9 lat uprawiałam sport wyczynowo, a potem rekreacyjnie. To mu dużo dało. A teraz, kiedy moi rówieśnicy pytają mnie, jak w tym wieku zachować tyle radości życia, odpowiadam żartobliwie: "Seks i alkohol gwarantem pogodnej starości". I mimo swych 81 lat, wciąż czekam na propozycje... zawodowe.

Małgorzata Iwanicka

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Krystyna Kołodziejczyk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy