Krystyna Janda: Żyję z pasją
Wulkan energii. Rzeczowa, pracowita, zawsze w ruchu. Wspaniały przyjaciel. Krystyna Janda opowiada o roli Marii w filmie Jacka Borcucha "Słodki koniec dnia", za którą otrzymała Nagrodę Specjalną Jury na Festiwalu Filmowym w Sundance.
- Jestem zmęczona, ale w wieku 66 lat w pełnej formie zawodowej. Gram, reżyseruję, piszę adaptacje, opiekuję się projektami Fundacji Krystyny Jandy Na Rzecz Kultury. Wszystko inne mnie nudzi. Mam satysfakcjonujące życie! - mówi Krystyna Janda.
Jest pani uwielbianą przez widzów aktorką, szefową dwóch teatrów, założycielką Fundacji, ważnym głosem w debacie publicznej. Jakie są blaski i cienie bycia osobą znaną?
- Prawie nie bywam w miejscach publicznych. Z wyboru. Pracuję od rana do nocy, ale w teatrze. Osobą znaną jestem od 45 lat, czyli od "Człowieka z marmuru". Nauczyłam się z tym żyć, czuć odpowiedzialność za to, co robię i mówię. Ostatnio nie występuję w telewizji, nigdy nie grałam w żadnym z tasiemcowych seriali, coraz rzadziej TVP pokazuje filmy ze mną. To cud, że ludzie mnie jeszcze rozpoznają. Młodzież już prawie nie.
Żyć z pasją - co to znaczy?
- Myślę, że ja tak właśnie żyję. Mój zawód jest moją pasją.
Blisko 40 lat temu kręciła pani "Człowieka z żelaza". Czym była dla pani znajomość z Andrzejem Wajdą?
- Niewątpliwie najważniejszym spotkaniem artystycznym w całym moim życiu. Ukształtowałam się u Jego boku, a w każdej encyklopedii filmu nazywają mnie do dziś aktorką-fetyszem Andrzeja Wajdy.
Czy Europa to pani miejsce na ziemi? "Słodka ojczyzna", jak mówił Czesław Miłosz?
- Stanowczo tak! Kręciłam filmy i grałam we Włoszech, Francji, Austrii, Niemczech, Portugalii, Hiszpanii, Irlandii i Anglii. Wszędzie byłam zaproszonym do współpracy gościem z Polski. Polką z tych polskich ważnych filmów. Angażowano mnie z całym dobytkiem zawodowym i pewnie także dla niego.
Często podkreślała pani, że lubi włoskie klimaty. Słowo Toskania uruchamia w pani ciąg skojarzeń: słońce, piękne widoki, odpoczynek, wakacje?
- Tak! I więcej: wspomnienia. Nasze małe dzieci, nasze dorastające dzieci, wnuki, muzea, wspaniała architektura, wiele godzin z rodziną i przyjaciółmi.
W filmie "Słodki koniec dnia" zagrała pani polską poetkę, laureatkę Nagrody Nobla Marię Linde. Czy na włoskiej prowincji, w etruskim miasteczku Volterra, czuła się pani jak u siebie?
- Volterra i okolice to cudowne miejsce. Ale byliśmy zbyt zajęci filmem i pracą, żeby z tego korzystać. Kręciliśmy wczesną wiosną, było jeszcze chłodno. Operatorzy narzekają na włoskie plenery, bo gdziekolwiek postawi się kamerę, jest dobrze. Tyle tylko, że fotografuje się to zawsze jak folder turystyczny. Na potrzeby filmu trzeba wymyślić specjalny sposób portretowania Włoch. Chyba w naszym filmie się to udało.
Myśli pani, że Maria, która kocha muzykę, wino, szybką jazdę samochodem i biesiady w gronie przyjaciół, jest uosobieniem pasji życia?
- Nie. To raczej postać z końca jakiegoś świata. Która ma świadomość tego końca. To, że na wieść o kryzysie i po wysłuchaniu rad urzędnika bankowego, jak zabezpieczyć pieniądze, kupuje najnowsze Porsche, jest jej formą protestu. Buntem.
Wydawać by się mogło, że Maria ma wszystko: kochającą rodzinę, zawodowy prestiż, życzliwość ludzi. Jednak wdaje się w romans z młodym arabskim emigrantem. Związek dojrzałej kobiety z młodszym mężczyzną to zawsze historia bez happy endu?
- Młody arabski emigrant - to mówi wszystko. On także w tym filmie ponosi konsekwencje związku z nią. Ten związek w scenariuszu ma jedną z najważniejszych funkcji. Komplikuje historię tak, że można zacząć ją oglądać z wielu poziomów. Różnica wieku między nimi jest bulwersująca. No ale to nie jest główny problem filmu. Raczej jeden ze smaków.
Mowa noblistki, w której porównuje zamach terrorystyczny do dzieła sztuki, staje się brzemienna w skutkach. Gdzie pani zdaniem są granice wolności słowa?
- Przemówienie, które wygłasza Maria, jest naprawdę kontrowersyjne. Zupełnie się z nim nie zgadzam. A co do wolności słowa, większość mojego zawodowego życia przebiegła w czasach cenzury. Wiem, co to znaczy, jak to kastruje odbiór sztuki. Przeżyłam też zakaz występowania w telewizji. Przeżywam go na nowo zresztą teraz. Granice wolności są tylko tam, gdzie zaczyna się akceptacja czy afirmacja rzeczy zabronionych, jak choćby treści faszystowskich albo antysemickich. Poza tym, granic być nie powinno.
Czasami postać jest szyta dla aktora na miarę. Tak było z Marią Linde?
- Nie wiem. Postać i jej poglądy są ode mnie bardzo dalekie. Sama figura na ekranie jest w dużej mierze pomysłem reżysera Jacka Borcucha. Rola była pisana dla mnie. Jacek mnie w nią ubrał, bo znamy się z innych realizacji, lubimy i cenimy. Ale nie było łatwo.
Jakie projekty widać na horyzoncie?
- Przyszłość to plany i radości teatralne. Po bardzo udanej premierze "Stowarzyszenia umarłych poetów" w Och-Teatrze, czekamy na "8 kobiet". W Teatrze Polonia już gramy znakomitą "Almodovarię". Kolejny sezon zaplanowany. Będzie 10 nowych spektakli i aktorzy, którzy dotąd u nas nie występowali.
"Świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają" - bliski jest pani ten szekspirowski cytat?
- Nie lubię powiedzenia "świat jest teatrem". Szczególnie, kiedy patrzę na głodujące dzieci doświadczane wojną. Ludzie nie są aktorami. Są istnieniami o wiele większymi. Całymi wszechświatami, które znikają z ich odejściem. Trudno pogodzić się zwłaszcza z odchodzeniem tych najwybitniejszych.
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz
***
Krystyna Janda urodziła się 18 grudnia 1952 roku w Starachowicach. Córka Zdzisławy i Ryszarda Jandy, inżyniera czeskiego pochodzenia. Ukończyła PWST w Warszawie (1975). Znamy ją m.in. z ról w filmach: "Człowiek z żelaza", "Przesłuchanie", "Matka swojej matki", "Bez znieczulenia", "Zwolnieni z życia", "Pestka". Od 15 lat prowadzi Fundację Krystyny Jandy na Rzecz Kultury. Jest dyrektorem artystycznym Teatru Polonia i Och-Teatru w Warszawie. Ma córkę aktorkę Marię z pierwszym mężem, aktorem Andrzejem Sewerynem i synów Andrzeja oraz Adama z drugim, operatorem Edwardem Kłosińskim (zmarł w 2008 roku).