Kazimierz Kaczor: To był szok, ale nie podupadłem na duchu

Kazimierz Kaczor /Piotr Kamionka /Reporter

Trafiła mu się rola ojca dwóch córek i bardzo ją sobie chwali, bo Kazimierz Kaczor sam o swoje córki jest bardzo zazdrosny. Z żoną ma wspólne hobby i potrafi też z pasją odpoczywać. Praca daje mu poczucie dumy, spełnienia i zadowolenia, a dzięki sympatii widzów wie, że dobrze wybrał zawód.

Z córkami w "Drugiej szansie" ma pan sporo zgryzoty. Prywatnie, jako ojciec dwóch córek, prześwietlał pan ich potencjalnych partnerów?

Kazimierz Kaczor: - Nie ma takiego ojca, który nie prześwietlałby kandydatów na ewentualnych absztyfikantów dla córek. Nie ma, a jeśli jest, to znaczy, że nie kocha. Ojciec jest bardzo zaborczy w stosunku do córek. A córki kochają tatę, bo to jest wzorzec przyszłego wybranka. Więc i ja wydawałem recenzje, niezłośliwe, nie kryjąc, co mi się nie podoba. Na szczęście moje córki nie trafiały na jakichś łapserdaków.

Czy młodsi aktorzy w serialu korzystają z doświadczeń starszych kolegów, np. proszą o radę?

- W filmie bardzo rzadko. To w teatrach wręcz był taki obyczaj. A u młodych często występuje poczucie wstydu albo też - poczucie, że są nieźli, w związku z tym nie potrzebują rad. Wymiana zdań z aktorami na temat kręconej właśnie produkcji zdarza się, ale od średniego pokolenia wzwyż.

A kiedy pan był młodym aktorem, radził się pan starszych?

- Tamte czasy były zdecydowanie inne. Nie jestem teoretykiem filmu, ale wydaje mi się, że dawniej seriale opowiadały o losach ludzi trzydziestoletnich i starszych, którym ewentualnie czasem towarzyszyły dzieci. Obecnie opowiada się o młodzieży, której towarzyszy dosyć spora grupa 30+ i niezwykle z rzadka 50+ czy 60+. Wspominam o tym, bo kiedy ja byłem młody, wszyscy obok mnie byli bardziej doświadczeni. Więc to było oczywiste, że należało się ich poradzić.

Z Małgorzatą Niemirską grają państwo małżeństwo z długim stażem. Pan z żoną też przeżył już trochę lat. Czy na szczęśliwy związek istnieje jakaś recepta?


- Proszę pani, gdybym znał taką receptę, to albo bym ją opatentował, albo napisał o niej książkę i uchodził za specjalistę. Nie ma takich recept. Mogę powiedzieć, co mnie się wydaje, że jest ważne: aby to, co najbardziej istotne w młodym wieku - namiętność, romantyzm - potrafiło się powoli przeradzać w przyjaźń, tkliwość, czułość, chęć pomocy, tolerancję, przymknięcie oka na nagle pojawiającą się wadę, której przecież przedtem nie było! Z czasem ten ktoś staje się tak bliski, że bez niego nie wyobrażamy sobie życia. Mimo że nie ma już tych wielkich uniesień. A potem przychodzą dzieci, dla których też trzeba mieć cierpliwość... Widzi pani, że mętna to recepta, ale mnie się sprawdziła.

Reklama

W serialu jest pan dyrektorem szkoły wysłanym na emeryturę i cierpiącym z tego powodu. Jak pan się czuje, myśląc o swojej emeryturze?

- Podobnie, ponieważ spotkało mnie coś równie, nie chcę powiedzieć bolesnego, ale dotkliwego. Od dziesiątków lat pracuję w teatrze i jak ten koń, ale też człowiek ogarnięty pewną pasją, jak narkoman chodziłem codziennie przez 50 lat do teatru, na próby, przedstawienia... Wtem przychodzi młody człowiek, który został dyrektorem teatru, i mówi "pan mi już nie jest potrzebny"! Jak to? Przecież gram w połowie repertuaru. I nagle co? Jestem niepotrzebny? Na całe szczęście istnieje rynek pozateatralny. Świat znowu zrobił się atrakcyjny, zwłaszcza że mam też pasje pozaaktorskie. Nie, nie podupadłem na duchu, tylko to był dla mnie szok. Myślę, że dla mojego bohatera również.

Czy można jakoś porównać pracę nad serialem dziś i kiedyś?

- Można, tylko to jest straszliwy trud. Trzeba by rozebrać wszystko na poszczególne elementy. Od powstawania scenariusza po premierę, wszystkie te etapy są kompletnie różne. A z punktu widzenia aktora powiem tylko o jednym: na pewno nie kręciło się w takim pośpiechu. Nikomu się nie spieszyło, czasu na zrobienie filmu było dużo. Najdroższe były zupełnie inne rzeczy, nie te, które dzisiaj.

Co było najdroższe?

- Taśma filmowa. Metr kosztował 50 centów. Jeśli sobie uświadomimy, że dolar to było sto złotych, to metr taśmy 50 złotych. To były dobre pieniądze! W związku z tym wyznaczano tzw. stosunek taśmy, czyli ile taśmy można dać na ten film, żeby powstał. Jeśli film miał mieć tysiąc metrów, to dostawało się trzy tysiące. Stosunek jeden do trzech. Wkładało się taśmę do kamery, kręciło się na jedną stronę - raz, na drugą - dwa i jeden plan ogólny to trzy. Koniec. A gdzie miejsce na duble, gdzie na usterki? Nie ma. Więc tłukło się scenę tyle czasu, żeby nie było żadnych wpadek.

Z tego wynika, że to cud, że w ogóle powstawały filmy i seriale!

- Cud i poświęcenie, bo czasem operator, reżyserzy, aktorzy składali się na jeszcze jedno, dwa pudełka taśmy. Trzeba dodać, że filmy ideologicznie słuszne miały lepszy stosunek taśmy, filmy Barei za to tylko 2/1. A wojenne 4 albo i więcej.

- Dotknęliśmy tylko drobnego szczegółu, który potem rzutował na produkcję. Druga rzecz: musiało był ładnie. Powiedzmy w scenariuszu jest, że w tle mamy kościół. No to trzeba gdzieś pojechać. Na przykład do Piwnicznej, bo tam podobno jest ładnie. No to cała ekipa jedzie do Piwnicznej. Wynajmuje się hotel i czeka na pogodę. Bo to nie było najdroższe! Często krowa wynajęta do przejścia się w drugim planie była droższa niż aktor na pierwszym.

Co dziś jest najdroższe?

- Chyba wykonawcy. Cała ekipa, która tworzy. W związku z tym skraca się czas kręcenia. To znaczy, że jeśli kiedyś rola główna w filmie kinowym zajmowała np. 60 dni zdjęciowych, to w tej chwili jeśli jest to 25, to wszystko. "Polskie drogi" kręciliśmy trzy lata, "Jana Serce" półtora roku. Dziś musiałoby to być 9 i 5 miesięcy. Ale czy to by były takie same seriale? Tak starannie wykonane?

Janek Serce był zagorzałym kibicem Polonii. Pan jest kibicem?

- Tak, jestem od dziecka zagorzałym kibicem Wisły Kraków, i tak zostało. Grałem zresztą w ich trampkarzach.

Czy to prawda, że scenariusz "Jana Serce" napisano specjalnie dla pana?

- Tego nie wiem na pewno, trzeba by się zapytać Sławka Piwowarskiego, czy przypadkiem, kiedy przyszedł do mojej garderoby z drugim scenarzystą i powiedział "Mamy dla pana serial, napisaliśmy go z myślą o panu", to wtedy mówił prawdę.

Ma pan mnóstwo umiejętności: trener siatkówki, skończona klasa skrzypiec, operator dźwigu, żeglarz i zawodowy kierowca. Skąd taka potrzeba?

- To zbiór przypadków. Oprócz muzyki - skrzypce to był alternatywny wybór dla aktorstwa, chciałem zostać jazzmanem. Podobnie żeglarstwo było dla niego konkurencją. A jeśli chodzi o zawodowe prawo jazdy, to mój ojciec uważał, że każdy mężczyzna powinien je mieć.

To dlaczego właściwie poszedł pan do szkoły aktorskiej?

- Bo tam poszła jedna dziewczyna, z którą ja się strasznie chciałem kolegować.

Jaką rolę pragnąłby pan zagrać teraz?

- Bardzo pyszną, dużą, świetną, trochę komediową, trochę wzruszającą rolę męską w filmie albo w serialu. Och, ale przecież właśnie ktoś to dla mnie napisał!

Katarzyna Sobkowicz

Telemax
Dowiedz się więcej na temat: Kazimierz Kaczor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy