Katarzyna Dowbor: Nie epatujemy dramatem

- Można szokować problemami i wchodzić "z butami" w życie ludzi, ale to byłoby nieetyczne - uważa Katarzyna Dowbor /Polsat

Katarzyna Dowbor, gospodyni show Polsatu "Nasz nowy dom", zdradza, dlaczego niektóre drastyczne sceny są wycinane z programu, co ją najbardziej szokuje podczas realizacji zdjęć oraz dlaczego przestała płakać nad niektórymi rodzinami.

To już 5. sezon "Naszego nowego domu". Pamięta pani początki?

Katarzyna Dowbor: - Doskonale (śmiech). Startowaliśmy z czymś, co chcieliśmy robić, ale nie do końca wiedzieliśmy jak. Pierwsze odcinki były realizowane z wielkim sercem, aczkolwiek niezbyt profesjonalnie. Podchodziliśmy do nich bardzo emocjonalnie, ponieważ nagle odkrywaliśmy sytuacje, z którymi na co dzień się nie stykamy. Egzystujemy w pewnego rodzaju enklawie - otoczeni przez rodzinę i przyjaciół żyjących na podobnym do nas poziomie. Nie ma możliwości, by na przykład ktoś z nich nie miał toalety albo kuchni. Zdarzają się nieszczęścia i tragedie, ale nie tego rodzaju. Ekstremalną biedę poznałam dopiero, gdy zaczęłam podróżować z ekipą programu po Polsce. To, co zobaczyliśmy, naprawdę nas zszokowało.

Mimo wszystko nie staracie się epatować nieszczęściem.

- Można szokować problemami i wchodzić "z butami" w życie ludzi, ale to byłoby nieetyczne. I choć wielokrotnie kusiło nas, by pokazać więcej, to ze względu na dobro naszych bohaterów powstrzymujemy się.

Jakie sceny zostały wycięte?


- Producentka Olga Toporowska zwróciła uwagę podczas montażu jednego z odcinków, że musimy pominąć moment, w którym gimnazjalista opowiada o nocowaniu w jednym łóżku z mamą. To nie patologia - ubóstwo i brak warunków ich do tego zmusiło. Uświadomiła nam, że jeśli wyznanie tego chłopca zostawimy w programie, to koledzy ze szkoły nie dadzą mu żyć - zniszczą go i wyśmieją.

Chronicie swoich bohaterów.

- Tak. Myślę, że widzowie doceniają, że nie odzieramy rodzin z godności. Oni są już dostatecznie upokorzeni przez los. Czasem przed kamerą za bardzo się otwierają, zapominają, że nie mówią tylko do mnie, potem ich wyznanie obejrzy prawie 2,5 mln widzów. Zdarza się, że opowiadają o przemocy. Usłyszeliśmy też o gwałcie i molestowaniu seksualnym - nie chcemy tego pokazywać. Ci ludzie później muszą normalnie żyć. A to jest trudne, jeśli wszyscy wiedzą, co ich dotknęło.

Reklama


Kiedyś powiedziała pani, że "Nasz nowy dom" to program misyjny. Może pani rozwinąć tę myśl?

- Słowo "misyjny" obecnie jest jednym z najbardziej oklepanych, ale faktycznie, uważam, że w tym przypadku doskonale pasuje. 30 lat temu, kiedy zaczynałam pracę w mediach, uczono mnie, że dziennikarstwo jest po coś, ma konkretny cel - na przykład pomaganie innym. I ten program to robi. Stwarzamy godne warunki życia tym, którzy sami nie potrafią lub też nie mogą o to zadbać. Teraz to, co można zobaczyć w telewizji, generalnie z misją nie ma nic wspólnego. Często ludzie, którzy tam pracują, robią to, ponieważ chcą być znani, gonią za informacjami, "krwią". Chcą być celebrytami.

Jak to wygląda na miejscu? Naprawdę udaje wam się zrobić generalny remont w pięć dni?

- Tak. 25 facetów haruje non stop. Najważniejsze to logistyka. I tu mistrzem świata jest nasz szef budowy Artur Witkowski. Śmieszą mnie zarzuty, że to niemożliwe, by coś powstało w pięć dni, bo wszystko musi "schnąć". Żyjemy w XXI wieku, mamy nowoczesne technologie, półprodukty. Wszystko da się zrobić, trzeba tylko wiedzieć, jak ich używać. Udzielamy też gwarancji. Zdarza się, że potem trzeba coś poprawić, naprawić. Zawsze przyjeżdżamy i pomagamy.


Czy architekt Martyna Kupczyk wróci do programu?

- W przyszłej serii. W obecnej zrobiła sobie przerwę ze względu na narodziny córeczki. W szóstym sezonie zacznie pracować na zmianę z zastępującym ją teraz Maćkiem Pertkiewiczem. Bardzo mnie ciekawi, jak to będzie wyglądało. Wcześniej była taką twardą kobietą, Teraz na pewno zmieni jej się optyka, jak to matce. Maciek też ma dwoje dzieci i bardzo się wzrusza, gdy widzi biedne maluchy.

To nie jest tak, że każdy z ekipy odczuwa silne emocje, przeżywa?


- Teraz już nie. Załamywanie rąk nic nie da. Trzeba działać rozsądnie, bez litowania się i łez. Zamiast tego zastanawiamy się, jak można pomóc. I często robimy to poza wizją. Załatwiamy dentystę albo psychologa, bo na to nigdy nie ma pieniędzy. Jednej z bohaterek kupiliśmy maszynę do szycia, żeby mogła sobie dorabiać. Nie pokazujemy tego, bo i po co?

M. Ustrzycka

Kurier TV
Dowiedz się więcej na temat: Katarzyna Dowbor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy