Karolina Bruchnicka: Jestem walecznym typem. Młoda aktorka podbija polskie kino
O Karolinie Bruchnickiej głośno zrobiło się w 2018 roku, kiedy u boku Jacka Braciaka zagrała główną rolę w filmie Łukasza Grzegorzka "Córka trenera". Wcieliła się w postać młodej, utalentowanej tenisistki u progu kariery. Była wtedy na trzecim roku Wydziału Aktorskiego na łódzkiej Filmówce, a sam tenis towarzyszył jej od dziecka. Od tamtego momentu zawodowa droga, prowadząca m.in. przez teatr w rodzinnym Wałbrzychu, wygląda wręcz modelowo. Duże role w filmach, występy w popularnych serialach, powrót do teatralnych wyzwań. Do polskich kin wchodzi właśnie jej najnowszy film "Supersiostry".
"Supersiostry" w reżyserii Macieja Barczewskiego to pierwsza polska produkcja superbohaterska. Karolina Bruchnicka wciela się w nim w postać Leny, młodej dziewczyny o silnej osobowości. To akurat element łączący ją z tą postacią.
O superbohaterkach, pasji do tenisa, blaskach i cieniach aktorstwa oraz potrzebie dystansu, z Karoliną Bruchnicką rozmawia Kuba Armata.
Kuba Armata: Temat superbohaterski przez długi czas w kinie łączony był z mężczyznami. Trochę się to ostatnimi czasy na szczęście zmienia, co widać także w waszym filmie. "Supersiostry" to w ogóle pierwsza tego typu polska produkcja.
Karolina Bruchnicka: - Wcześniej nie miałam zbyt dużego pojęcia o kinie superbohaterskim. Ciągnęło mnie do zupełnie innych filmów. Nagle musiałam zmierzyć się z nowym dla mnie światem, wejść w formy czy konstrukcje, o których nie mam pojęcia. Dużo czasu poświęciłam na oglądanie filmów superbohaterskich, bo w naszych przygotowaniach chodziło też o to, żeby wejść dobrze w ten gatunek. Największą radością z perspektywy aktorki było dla mnie to, ze próbuję czegoś zupełnie nowego. To nie była rola ani po warunkach ani klimat filmów, jakie oglądam na co dzień. Pociągało mnie to rzucenie się na głęboką wodę. Zwykle lubię bardziej subtelne granie, a tutaj często trzeba było dać pewien nadmiar. Cieszę się, że mogę zagrać bohaterkę, która jest w pewnym sensie wywrotowa, nieco inna, dzika.
W jednym z wywiadów wspomniałaś, że szukasz bohaterek, które są daleko od ciebie, dlaczego?
- Żeby rozwijać się i jako człowiek, i aktorka. Jeżeli miałabym cały czas być sobą, to raz, że szybko by mi się to znudziło, a dwa - nie czułabym, że pokonuję kolejne zawodowe szczeble. Nigdy nie chciałabym utknąć w martwym punkcie. Próbując nowych rzeczy nie masz pojęcia, jak to wyjdzie i zostanie odebrane. Niemniej sama próba i praca nad tym, co jest mi obce, zawsze jest najcenniejsze. Chyba wyniosłam to z domu, a nie mam żadnych artystycznych korzeni. Zawsze chciałam coś udowadniać. W przeszłości pojawiało się sporo ludzi, mówiących, że do czegoś nie pasuje albo nie dam rady. Musiałam te wszystkie rzeczy w sobie przemóc i udowodnić. Ludziom albo sobie. To już pojawiło się przy "Córce trenera" (2018) Łukasza Grzegorzka. Na pierwszych ogólnorozwojowych zajęciach trener powiedział coś w stylu: "Fajna dziewczyna, ale raczej nie da rady". A ja wtedy pomyślałam: "No to zaraz zobaczycie!". Jestem raczej walecznym typem.
To ma dwie strony medalu. Może motywować, ale i narzucać presję, sprawiać, że człowiek się spala. Czy tę potrzebę udowadniania masz już za sobą?
- Na pewno uczę się odpuszczać. Wcześniej miałam sportowe poczucie, że jeżeli na coś będziesz ciężko pracował i robił wszystko w tym kierunku, to zawsze zaprowadzi cię to do jakiegoś celu. Teraz widzę, że praca jest niezwykle ważna, ale nie jest też żadnym gwarantem. Aktorstwo to nie bieg przez płotki, że wygrywa ten, który jest najszybszy. Potrzebny jest spokój i dystans, bo nie do wszystkiego się pasuje, a nawet jak już się wygra casting, to nie ma pewności, czy film powstanie, chociażby ze względów finansowych. Jest cała masa rzeczy, na jakie nie ma się wpływu, a którymi zupełnie bez sensu się zadręczałam. Zmiana jaką w sobie dostrzegam na przestrzeni czasu związana jest właśnie z tym odpuszczaniem. Nawet jak coś się nie uda, to nie będę się zadręczała nocami, tylko pójdę dalej. Nic na siłę.
Można cię też ostatnio zobaczyć w sztuce teatralnej. "Stramerowie" to twój powrót do teatru po dłuższej przerwie.
- Ta przerwa trwa już prawie dwa lata. To wszystko działo się powoli, ale takim ostatnim punktem, gdy musiałam zdecydować, w którym kierunku pójdę były "Supersiostry". Warunkiem pracy przy filmie była stuprocentowa dyspozycyjność przez kilka miesięcy. Akurat wtedy miałam robić premierę w teatrze w Wałbrzychu. Już nie pracowałam na etacie, ale wiedziałam, że nie da się tego pogodzić. Ostatecznie musiałam zrezygnować z teatru, bo czułam, że ciągniecie tych dwóch srok za ogon sprawiłoby, że nie robiłabym dobrze ani jednego, ani drugiego.
Czym zatem przekonał cię reżyserujący ten spektakl Tomasz Cyz, by choć na chwilę wrócić do teatralnego doświadczenia?
- Z Tomkiem pracowałam kiedyś w łódzkim Teatrze Nowym przy "Lolicie" i bardzo dobrze to doświadczenie zapamiętałam. To niesamowity człowiek i reżyser, mający wielką czułość dla swoich aktorów. Zawsze nas dobrze traktuje i jest bardzo otwarty na uwagi. W jego towarzystwie nigdy nie boję się próbować nowych rzeczy. Poza tym zatęskniłam za teatrem. Brakowało mi tego. Zwłaszcza, ze moja przerwa nie była spowodowana niechęcią czy wypaleniem tylko tym, że musiałam w pewnym momencie na coś postawić. Propozycja zagrania w "Stramerach" była szansą, by na chwilę do tego świata wrócić. Chętnie bym w nim na dłużej została.
Rozmawiałem jakiś czas temu z Piotrem Trojanem, który na pewnym etapie swojej kariery podjął tę samą decyzję co ty. Opowiadał mi, że gdy teraz zdarza mu się gdzieś gościnnie grywać, przed wejściem na scenę trzęsą mu się nogi ze stresu. Odczuwałaś tę tremę ponownego kontaktu z żywą publiką?
- Przed premierą "Stramerów" nogi trochę mi się trzęsły. Nie tyle na próbach, ale tego dnia kiedy po raz pierwszy mieliśmy zagrać dla widzów. Zdałam sobie właśnie sprawę, że na planie filmowym tak naprawdę nigdy się nie stresowałam. Nawet w przypadku tych najtrudniejszych scen. Intymność kamery oraz świadomość, że zawszę mogę spróbować jeszcze raz dodaje mi odwagi. Nigdy nie jest tak, że zrobię coś raz, postawimy kropkę i już nie da się tego zmienić. W teatrze każda przerwa, nawet miesięczna, gdy jesteś na etacie, jest odczuwalna. Wypadasz z rytmu i zawsze pierwszy spektakl w nowym secie jest najtrudniejszy. Choć wiele osób twierdzi, że z uwagi na spontaniczność, także najlepszy.
Od czasów pandemii castingi na żywo zaczęły zastępować tzw. aktorskie self-tape'y. Ostatnio, przy okazji angażu do kolejnej części "Mission: Impossible" opowiadał o tym Marcin Dorociński. Przekonywał, że nagrał ich niezliczoną ilość i zwykle nie było żadnego odzewu. Słowa takiego aktora dodają otuchy?
- Plusem castingu na żywo na pewno jest to, że jesteś w stanie wyczuć czy masz flow z reżyserem bądź aktorem, z którym grasz. Czynnik ludzki, widzisz czy odnajdujesz się w tym świecie, czy oni kupują to, co robisz. Wysyłasz self-tape'a, to idzie w eter i właściwie nie masz pojęcia, co dalej się dzieje. Często nie ma żadnego odzewu, co bywa frustrujące. Z drugiej strony byłam na wielu zagranicznych warsztatach castingowych w ubiegłym roku i wykształciłam sobie podejście, że każdy self-tape jest dla mnie treningiem aktorskim. Dobrze sprawdzać się w różnych sytuacjach. Nawet jak nie dostajesz roli, bo ważna jest też ta cała technologiczna otoczka. To jak ustawisz światło, jaką masz ścianę w tle. Niby głupoty, ale cały czas się tego uczę. Wypowiedź Marcina Dorocińskiego bardzo mnie podbudowała, bo dobrze wiedzieć, że nie tylko ja tak mam.
O "Supersiostrach" pierwszy raz opowiadałaś mi dość dawno temu, co tylko pokazuje, że mieliście sporo czasu na przygotowania aktorskie. To chyba nie jest takie oczywiste w polskich produkcjach?
- Miałam kilka miesięcy bardzo intensywnej fizycznej pracy, którą też sama sobie narzuciłam. W filmie gram Lenę, bohaterkę poruszającą się na wózku inwalidzkim. Uznałam, że jeśli przez całe życie używasz rąk do obsługi wózka, a to jeszcze nie były czasy wózków elektrycznych, to obręcz barkowa musi być rozbudowana. Poza tym Lena ma mocną osobowość, hart ducha, siłę charakteru. To że nie może chodzić, stanowi dla niej duży kompleks. Stara sobie to wynagradzać milionem innych umiejętności. Pilnowałam tego, żeby w scenach żaden aktor czy aktorka nie pchali mojego wózka. Choć czasem się nie dało, bo mieliśmy też ujęcia w lesie czy na piasku. Z naturą nie wygrasz.
To były treningi siłowe?
- Takie typowe pakowanie (śmiech). Miałam trenerkę, ponosiłam ciężary, trzymałam dietę wysokobiałkową, pokonywałam kolejne swoje bariery. Bardzo lubię sport, ale zawsze kojarzył mi się z wysiłkiem, ostrym cardio, zmęczeniem. Podczas gdy tu po raz pierwszy wszystko bazowało na skupieniu, spokoju. Początkowo się irytowałam, bo miałam wrażenie, że tylko tracimy czas, bo nic się nie dzieje. Moja trenerka przekonywała mnie jednak, że tak te zajęcia mają wyglądać. Koncentracja, robienie przerw przy tego typu ćwiczeniach są bardzo ważne, a ja byłam przyzwyczajona do "dużo i szybko". Te treningi wykształciły we mnie całkiem nowe nawyki. Nauczyłam się tego dopiero po jakimś czasie, a efektem zawsze były zakwasy na drugi dzień. Mimo że na treningu niby nic się nie działo, kropla potu ze mnie nie spadła, dosłownie nie mogłam wstać z łóżka.
Sporo treningów było też w trakcie przygotowań do "Córki trenera". Ty w ogóle chyba lubisz sobie fizycznie dołożyć?
- Uwielbiam, bo mi to bardzo otwiera głowę. Dla mnie ciało jest narzędziem pracy i musi być w ciągłej gotowości. Nie mam na myśli tego, że każdy aktor czy aktorka muszą być niesamowicie wysportowani czy mieć ładnie wyeksponowane mięśnie, ale powinni być sprawni niezależnie od sylwetki. To dla mnie ważne i nawet kiedy nie ma tego na papierze, czuje że mnie to otwiera i pozwala zebrać myśli.
Co zatem daje ci sport w życiu?
- Oczyszczenie emocji i wewnętrzną wolność, gotowość do działania. Kiedy sama robię treningi w domu, staram się codziennie coś dołożyć. Kilka minut dłużej, kilka powtórzeń więcej. Daje mi to dużą satysfakcję. Kiedy jestem przepracowana, dosłownie mnie to resetuje. Z drugiej strony, gdy są momenty zastoju, mam swoją wewnętrzną dyscyplinę i czuję, że przez dbanie o siebie cały czas nad czymś pracuję. Wiem, że gdy pojawi się kolejna rzecz, będę gotowa. Poza tym w trakcie wysiłku przychodzi mi do głowy wiele dobrych pomysłów.
Iga Świątek jest dla ciebie superbohaterką?
- Nie tylko sportowo, bo to zupełnie oczywiste. Dla mnie przede wszystkim jest superbohaterką jako człowiek. Bardzo imponuje mi to, w jak wiele tematów społecznych Iga się angażuje. Zachęca młodych ludzi do pójścia na wybory, prowadzi na Instagramie klub książki, co miesiąc poleca jakieś tytuły. Nie musiałaby tego robić, zwłaszcza że jest strasznie zapracowaną, a wciąż bardzo młodą dziewczyną. Ona ma jednak myślenie, które wykracza daleko poza tenis i środowisko sportowe w ogóle. Zdaje sobie sprawę, ze ma ogromną rzeszę fanów i stara się szerzyć dobre nawyki. Niesamowite jest jej wsparcie dla Ukrainy. Sporo też mówi o roli psychologii w sporcie. To, co sobą reprezentuje jest czasami dużo ważniejsze niż jej niesamowite osiągnięcia sportowe, które wzbudzają wielki szacunek. Mam jednak wrażenie, że jej osoba wykracza daleko poza sport.
Skąd u ciebie wzięła się taka pasja do tenisa?
- Jestem wielką fanką tenisa od dziecka, głównie za sprawą mojego taty, który oglądał mnóstwo turniejowych transmisji. Mogę chyba śmiało zaryzykować tezę, że w tamtym czasie znacznie częściej oglądałam Eurosport niż bajki. Bo to nie tylko tenis, ale także lekkoatletyka, pływanie, skoki narciarskie z dziadkiem. Tenis jednak był ze mną od zawsze. Poza meczami czy pięknymi zagraniami bardzo podobała mi się też ta cała otoczka. Lubiłam obserwować jak zawodnicy zachowują się w trakcie przerw, po zwycięstwie czy porażce. Dużo pisał o tym Andre Agassi w swojej znakomitej autobiografii. Polecam tę książkę także osobom, które nie mają pojęcia o tej dyscyplinie sportu. To przede wszystkim opowieść o człowieku oraz mechanizmach radzenia sobie z sukcesem, porażką, opinią publiczną. Można to przełożyć de facto na każdą płaszczyzną życia.
Miałaś swoich ulubionych zawodników czy zawodniczki?
- Na pewno był to właśnie Agassi. Uwielbiałam też tenis Agnieszki Radwańskiej. Imponowało mi, że ona wygrywa techniką i inteligencją na korcie z zawodniczkami, mającymi dużo lepsze warunki fizyczne. Jej mecze często wyglądały jak walka Dawida z Goliatem. Agnieszka była drobna, kobieca i udowadniała, że w tym sporcie nie chodzi tylko o wagę, siłę czy posturę. To było mi bliskie.
Sama w tenisa grasz, jeździsz na turnieje - od Wielkich Szlemów po mniejsze wydarzenia w całej Europie. Masz swoje ulubione tenisowe wspomnienie?
- Właściwie każdy turniej był dla mnie dużą przygodą. Sporo jeździłam po Polsce, udało mi się być w Paryżu na turnieju Rolanda Garrosa czy na Wimbledonie. I chyba wolę ten pierwszy z Wielkich Szlemów, bo panuje tam zdecydowanie luźniejsza atmosfera. Francuzi są bardzo oddanymi kibicami, wręcz płaczą jak przegrywają ich faworyci. Widać tam ogromną kulturę i szacunek dla tego sportu. Na Wimbledonie jest z kolei większa etykieta. Robi to wrażenie, ale też trochę komplikuje życie z kibicowskiego punktu widzenia, bo dużo trudniej na przykład zamienić się biletami z innymi ludźmi.
Wimbledon to także najdroższe truskawki na świecie.
- To prawda, ale też zauważyłam, że wytrawni kibice przychodzą na korty ze swoim jedzeniem, by nie tracić czasu na stanie w kolejkach, bo może ominąć ich coś ciekawego. Siedzą dziesięć godzin na korcie i posilają się przygotowanymi wcześniej kanapkami. Co ja od kolejnego dnia też zaczęłam robić (śmiech).
Zatem propozycja Łukasza Grzegorzka, nota bene świetnego tenisisty, żeby zagrać jedną z głównych ról w "Córce trenera" było dla ciebie rodzajem spełnienia, nie tylko aktorskich, ale i tych dziecięcych marzeń?
- Nigdy bym nie liczyła, że coś takiego może mi się przytrafić. Byłam wtedy na trzecim roku w szkole, nie miałam agencji aktorskiej, nigdy w życiu nie byłam na castingu. W szkole zresztą mocno nas stopowano. Niektórzy profesorowie podcinali nam skrzydła. Czułam zatem, że jestem jeszcze bardzo młoda, nie mam doświadczenia i gdzie ja tam w ogóle do tego wielkiego świata. Nagle to, że odzywa się Łukasz Grzegorzek, który znalazł mnie w jakiejś bazie aktorów, gdzie zapisałam się kilka lat wcześniej zupełnie przez przypadek było niezwykłe. Pamiętam, że napisałam w swoim profilu, że lubię tenis. To był po prostu ogromny zbieg okoliczności. Nie dostałam jednak tej roli z marszu, casting trwał dobre kilka miesięcy.
Jak on wyglądał?
- Zaczęło się od długiego spotkania z Łukaszem i jego żoną Natalią, która był producentką filmu. Chcieli mnie poznać, zobaczyć, z kim mają do czynienia. Kiedy poczuliśmy, że między nami kliknęło, zaprosili mnie na zdjęcia próbne z Jackiem Braciakiem. To było pierwsze tego typu doświadczenie w moim życiu i bardzo dobrze je wspominam. Jedyną wątpliwość jaką miał Łukasz było to, czy wytrzymam fizycznie. Nawet mu się nie dziwiłam, bo wtedy byłam drobnej postury, trener powiedział nawet że wyglądam jak kurczaczek. Dopiero po latach ćwiczeń pojawiły się mięśnie (śmiech). Łukasz od początku grał w otwarte karty. Przekonywał, że daje mi tę szansę, ale muszę sama zobaczyć, czy moje ciało wytrzyma.
Wspomniałaś o szkole filmowej, wokół której ostatnimi czasy narosło sporo kontrowersji. Jakie ty masz wspomnienia?
- To był dobry czas. Nie wyszłam ze szkoły z większymi traumami, o czym często teraz się mówi. I bardzo dobrze, że to nie jest już temat tabu. Ale też miałam często poczucie, że momentami efekt i zaliczenie egzaminu były stawiane ponad pracę i drogę do niego. A to przecież szkoła, rozwój warsztatu oraz wyobraźni powinny być ważniejsze od gotowego produktu. I ciągła presja, że w każdej chwili z tej wymarzonej szkoły mogą cię wyrzucić. Brakowało mi luzu, uśmiechu, tego żebyśmy mogli rozwijać to, jakimi jesteśmy ludźmi, jakie mamy warunki i predyspozycje. Na siłę wrzucano nas w utarte schematy z przeszłości.
Pod tym względem "Córka trenera" dużo ci dała?
- Przede wszystkim udowodniła mi, że ten świat nie musi wcale tak wyglądać. Nawet jeśli pracujesz z tak znakomitym aktorem jak Jacek Braciak, to on wcale nie dąży do tego, by budować dystans. Nie tworzy relacji mistrz-uczeń, a traktuje cię po partnersku, bo finalnie obojgu wam zależy, żeby film wyszedł jak najlepiej. Jacek dawał mi poczucie, że jest tu z Karoliną, swoją filmową córką, a nie studentką, którą musi uczyć aktorstwa. Otwartość całej ekipy "Córki trenera" była dla mnie bardzo ważna. Uświadamiano nam wcześniej, że nie możemy nigdzie zagrać, dopóki nie skończymy szkoły, bo nie mamy jeszcze odpowiednich umiejętności. No jasne, może nie mamy, ale z drugiej strony, kto ma wtedy grać rolę nastolatki?
Czy po tej roli zaczęto inaczej na ciebie patrzeć w szkole?
- Tak, ale to też wcale nie musiało być jednoznacznie pozytywne. Ze strony niektórych wykładowców, jak Iza Kuna czy Adam Woronowicz, otrzymałam wielkie wsparcie. Iza często po zajęciach woziła mnie do Warszawy na próbę z Łukaszem. To była ogromna pomoc. Z drugiej strony, spotykałam się z opiniami, że w ogóle nie powinnam tego filmu robić, bo zbliża się czwarty rok, spektakl dyplomowy, będę tam grała plecy i nic potem nie osiągnę. To było podcinanie skrzydeł. Pamiętam jak Łukasz pojechał ze mną na takie spotkanie i zapytał, czemu ja w ogóle nie wezmę dziekanki albo wręcz nie zrezygnuje ze szkoły. Mam do zrobienia super rolę i dlaczego mam zaliczać jakieś egzamin, wchodzić w utarte schematy, wzorce.
Czemu zatem go nie posłuchałaś?
- Zawzięłam się wtedy. Uznałam, że chcę skończyć szkołę w normalnym trybie i udało mi się tak dogadać z profesorami, że codziennie pół dnia byłam w Łodzi, a drugie pół w Warszawie. Poza tym było wiele zajęć, na których bardzo mi zależało. Pod koniec szkoły pojawił się przedmiot prowadzony przez profesora Ryszarda Hungera, byłego rektora łódzkiego ASP. Malowaliśmy wtedy na płótnie, to niesamowicie mnie rozluźniało, otwierało głowę i rozwijało wyobraźnię. Ustalałam ten grafik na bieżąco co tydzień, żebym nie opuszczała tych samych zajęć zbyt często. Chociaż akurat zajęć z malowania nie odpuściłam nigdy. To wymagało sporej koordynacji logistycznej. Niektórzy bardzo mi w tym pomagali, inni z kolei robili pod górę.
Czy wyobrażenia o aktorskim życiu z tamtego czasu pokryły się z rzeczywistością?
- Kiedyś nie miałam żadnych wyobrażeń, ale zawsze chciałam zostać aktorką, by przeżyć kilka żyć równocześnie. I to w jakiś sposób się sprawdza. Dlatego też zależy mi, by te wszystkie role były różne. Żebym mogła uczyć się nowych rzeczy, pokonywać bariery, bo za każdym razem mam wrażenie wchodzę w nowe buty i nowy dla mnie świat. Jestem typem odkrywcy, lubię zmiany, podróże, poznawanie nowych ludzi. Mam oczy otwarte na to co się dzieje. Tego też szukam w aktorstwie.
Rzeczywistość młodych aktorów wcale nie musi być łatwa, o czym ostatnio przekonywano w głośnej sprawie tantiemów z internetu. Niektórzy szukają sobie jakiejś alternatywy na te trudniejsze momenty - zostają instruktorami jogi, pilates, opiekują się dziećmi. Masz coś takiego z tyłu głowy?
- Bardzo szanuję moje koleżanki aktorki czy kolegów aktorów, którzy robią inne, poza aktorskie rzeczy. Uważam, że świadczy to o niesamowitej zaradności i przygotowaniu się na to, co będzie. A tego w tym zawodzie na dobrą sprawę nigdy nie wiesz. Zamiast siedzieć i czekać na telefon można robić coś innego. Joga czy pilates odnosi się do gotowości ciała, o której rozmawialiśmy. Te rzeczy mocno się przenikają. A jak ktoś potrafi na tym zarabiać czy robi z tego dodatkowy zawód to świadczy o nim wyłącznie dobrze. Na pewno chciałabym czymś się jeszcze kiedyś zająć. By mieć też swobodę w wyborze propozycji i nie robić nigdy niczego na siłę. Aktorstwo jest dla mnie najważniejsze, ale zdaje sobie sprawę, że druga rzecz mogłaby mi czasem pomóc, dając spokój i zabezpieczenie. Wymarzoną dodatkową pracą byłoby komentowanie tenisa! Zdaje sobie sprawę, że nie posiadam profesjonalnego doświadczenia sportowego, ale mam na pewno dużą wiedzę i pasję. Często jak oglądamy mecze z tatą, to nasze uwagi padają chwilę później na antenie. Także nie jest źle.
Rozmawialiśmy o wielu blaskach aktorstwa, ale czy dostrzegasz także cienie tego zawodu?
- Przede wszystkim ta niepewność. Ciekawie jest iść w nieznane, nie wiedząc do końca co zawodowo jeszcze cię spotka. Moim marzeniem było zagranie tenisistki, ale nigdy nie spodziewałam się, że trafię na plan serialu o zakładzie pogrzebowym ["Minuta ciszy" - red.]. Ciężko jednak długofalowo zaplanować sobie życie. Nawet w kontekście dodatkowych studiów czy kursów. Zwykle tak bywa, że pracy jest albo bardzo dużo, albo mamy przestój. Teraz nie mogę narzekać na brak pracy, ale już jako bardziej doświadczona osoba wiem, że być może przyjdzie taki moment, kiedy będzie ciężej. I trzeba będzie ruszyć do przodu. Nie lubię też szufladkowania. Ktoś nic nie wie na mój temat, a wszystko sobie wyobraża. Z tym radzę sobie najgorzej. Łatwo kogoś zranić, szczególnie jak jest się bardzo młodym, dopiero się zaczyna. Wszystko wtedy bierze się do siebie. Dzisiaj umiem już mówić o tym z pewną lekkością i dystansem.
Ale zakładam, że nie zawsze tak było?
- Oczywiście, że nie zawsze. Do tego dochodzą stereotypy, z którymi trzeba się mierzyć. Kiedyś pracowałam jako modelka i pojawiały się głosy, że jak modelka to pewnie głupia, albo że jak ładna to nic nie zagra, tylko wygląda. Są ludzie, którzy mają wyjątkową łatwość w formułowaniu takich sądów, a potem siadasz w domu i się nad tym zastanawiasz.
Podobał ci się świat modelingowy?
- Myślę, że nie odnalazłam się w nim w stu procentach, ale też nigdy nie było to moje marzenie. Robiłam to przez jakiś czas, bo czułam że stanę się bardziej samodzielna. Pozwoliło mi to też na swobodne podróżowanie. Nigdy jednak nie marzyłam o pracy dla jakiejś dużej modowej marki. To był dla mnie zawód, do którego podchodziłam poważnie, ale zawsze czułam, że to tylko etap w moim życiu.
W jakim wieku wtedy byłaś?
- Początkowo pracowałam tak, będąc w gimnazjum. W trakcie liceum zrobiłam sobie przerwę, bo chciałam porządnie przygotować się do egzaminów aktorskich do szkoły. Co jak się okazało, też nie było właściwym podejściem, bo za pierwszym razem, a dostałam się za drugim, zabrakło mi luzu, przeżywania emocji, o których mówię w tekstach. Potrzebowałam tego, żeby się nie dostać, by lepiej się nad tym wszystkim zastanowić. Wróciłam wtedy na chwilę do modelingu, pracowałam w japońskiej telewizji. To wszystko dawało mi zaplecze do tego, co naprawdę chciałam robić.
Rozmawiamy w dniu rozpoczęcia tegorocznych matur. Czy wyobrażając sobie dzisiaj osiemnastoletnią Karolinę raz jeszcze poszłabyś dokładnie tą samą drogą?
- Poszłabym w stu procentach tą samą drogą, choć na pewno mniej bym się przejmowała. I też starała się znajdować więcej czasu dla siebie, bardziej sobie ufać i rozwijać swoje pomysły.