Reklama

Julie Delpy: Twórcza bulimia

Po sukcesach "2 dni w Paryżu" i "2 dni w Nowym Jorku" nominowana do Oscara Julie Delpy ponownie staje za kamerą, aby rozbawić widzów w swojej najnowszej komedii - "Lolo". To opowieść o kobiecie, która przeżywa drugą młodość u boku nowego partera. Szczęścia matki nie może znieść jej nastoletni syn, tytułowy Lolo.

Po sukcesach "2 dni w Paryżu" i "2 dni w Nowym Jorku" nominowana do Oscara Julie Delpy ponownie staje za kamerą, aby rozbawić widzów w swojej najnowszej komedii - "Lolo". To opowieść o kobiecie, która przeżywa drugą młodość u boku nowego partera. Szczęścia matki nie może znieść jej nastoletni syn, tytułowy Lolo.
Szybko zdałam sobie sprawę, że w tym zawodzie mogę polegać tylko na swojej pracy - wyznaje Julie Delpy /materiały prasowe

Skąd wziął się pomysł na ten film?

Julie Delpy: - Pewnego dnia żartowałyśmy sobie z Eugénie Grandval na temat tego jak za 15 lat będzie wyglądała moja relacja z synem, dziś "moim małym 6-letnim królem". I tak powstał zarys historii: robiąca karierę w świecie mody matka poznaje faceta z prowincji. Miłość rozkwita, ale na drodze do szczęścia staje syn. To był naprawdę prosty pomysł z zabawnymi postaciami, sytuacjami i dialogami. Usiadłyśmy do scenariusza.

W kinie jest ostatnio wielu bohaterów z tzw. pokolenia bumerangów. Próbowali urządzić się na swoim, nie udało się, więc wracają do rodziców. "Lolo" jest inny - jedyny w swoim rodzaju.

Reklama

- Nie chcę zdradzać za wiele - mogę jednak powiedzieć, że ten chłopak to przebiegły manipulator. Zawsze interesowały mnie postaci neurotyczne, może nawet z zacięciem psychopatycznym. Znam wielu takich ludzi. W prawdziwym życiu nie ma w nich nic zabawnego, na ekranie jednak są komiczni.

Jest pani reżyserką, współscenarzystką i gwiazdą "Lolo". Kim jest grana przez panią Violette? Widzimy, że układa się jej w pracy, ale w życiu miłosnym...

- Zależało mi na tym, żeby pokazać słabości i wrażliwość tej postaci. Na samym początku filmu przyjaciółka Ariane zwraca jej uwagę: "Jesteś tak dobra w pracy i tak beznadziejna w związkach". Sama często coś takiego obserwuję. Modny apartament, wysokie stanowisko nie oznaczają, że ktoś równie dobrze radzi sobie w życiu osobistym. Violette czegoś brakuje - przez całe życie pracowała i opiekowała się synem. Widz szybko zauważy, że chłopak od dawna musiał sprawiać jej wiele kłopotów, ale ona temu nie przeciwdziałała, nie potrafiła naprawić tej relacji. Jest zaślepiona miłością, która nakazuje jej serwować dorosłemu dziecku śniadanie - posmarowaną masłem kromkę chleba i jajka na miękko. Swoją drogą u Freuda dwa jajka podane w kieliszkach symbolizują piersi...

"Lolo" to opowieść o samotnej matce z synem.

- W przeciwieństwie do poprzednich filmów, tu bohaterkę zostawiam bez rodziców. Chciałam, by widzowie poczuli, że Violette to postać bez korzeni. Ma tylko swojego syna i przyjaciółkę. Zostając matką, sama przeszłam na "drugą stronę" - stąd pewnie ta decyzja.

W kwestii rodzicielstwa Ariane stanowi przeciwieństwo Violette. Ta kobieta nie znosi swojej córki.

- Wręcz nienawidzi jej. Nienawidzi agresji, która pomiędzy nimi istnieje, ale to nie oznacza, że nic jej z córką nie łączy. Zależało mi na tym, by Ariane wyraźnie zaistniała w tej historii, chociaż jest bohaterką drugoplanową. Chciałam, żeby "Lolo" wypełnili bohaterowie z krwi i kości. Kiedyś kino francuskie było w tym znakomite, ale gdzieś tę umiejętność zatraciliśmy. Staram się wrócić do tradycji.

Rozmowy Violette i Ariane o seksie odstają mocno od tego, co na co dzień widzimy we francuskim kinie.

- Ma to związek z moim wychowaniem. Dorastałam, zaczytując się w pismach satyrycznych - "Charlie Hebdo" czy "Hara-Kiri". Jako 6-latka uwielbiałam komiksy Jean-Marca Reisera - "Gros Dégueulasse". To wszystko było dość sprośne, ale zarazem mądre i zabawne, nigdy wulgarne. W swoich scenariuszach też taka chcę być - odważna, nie wulgarna. Taki mam styl pisania. Język i poprawność polityczna coraz bardziej nas dziś ograniczają, ale ludzie nie stają się przez to lepsi.

Jest coś niezwykłego w uczuciu, które niespodziewanie łączy Jeana-Renégo i Violette. "Lolo" opowiada o miłości 40-latków.

- Miłość nie zawsze trafia się tam, gdzie się jej spodziewa. Tylu ludzi szuka kogoś podobnego do siebie, tymczasem... Zakochujący się w sobie 40-latkowie są poniekąd mądrzejsi. W tym wieku, gdy dobrze czujesz się sam ze sobą i masz na tyle szczęścia, by spotkać miłość, nie gnasz do łóżka. Namiętność i porywczość ustępują miejsca zwyczajności. To zdrowsze.

Violette organizuje pokazy mody. Jean-René to skromny informatyk z prowincji. Surowo spogląda pani na ich środowiska. Pobyt w Los Angeles wyostrzył u pani pewien rodzaj spostrzegawczości. Widzi pani rzeczy, na które Francuzi przestali już zwracać uwagę?

- Mieszkam daleko od Francji, ale regularnie tu powracam. Zyskuję przez to pewien dystans, dzięki któremu na wiele rzeczy mogę spojrzeć z boku. Karykatura mnie jednak nie interesuje. To środowiska takie, jak wszystkie inne. Dobrze się bawiłam, pokazując świat mody z nieco innej, niecodziennej perspektywy. Trochę go znam, gdyż mam w tym kręgu przyjaciół - Alexandre de Betak i Vanessa Seward pomogli mi zresztą przy pisaniu scenariusza.

Rozprawia się jednak pani ze stereotypami.

- Uwielbiam scenę, w której Jean-René słyszy od lekarza, że go swędzi, dlatego że jest ze wsi. Dla paryżanina Biarritz to wieś! Paryżanie mają czasami szalone koncepcje na temat prowincji i jej mieszkańców. Wszyscy w "Lolo" są trochę przerysowani. Jean-René jest tak dobry i uprzejmy, że nie potrafi w nikim dostrzec zła, chociaż otacza go wielu ludzi podłych. Jego otwartość sprawia, że jest bohaterem dość zabawnym, ale pod koniec i tak najbliższym widzowi.

Jean-René nie jest jednak głupcem.

- Jest naiwny, ale nie głupi. Kocha Violette i chciałby, by jej syn go polubił. W jego naiwności jest coś czystego, co nie ma nic wspólnego z głupotą. Być może Jean-René jest trochę łatwowierny, przyjmuje wszystko, co słyszy za szczerość. Sama jednak jestem bardzo naiwna i musiałam się z tym wyzwaniem zmierzyć, gdy zaczynałam pracę w tej branży. Na swojej drodze spotkałam wielu cudownych ludzi, ale również wielu nikczemnych. Zdarzały się dwulicowe koleżanki, podbierające za moimi plecami scenariusze.

Lolo jest tak samo podły wobec Jean-Renégo i matki.

- Chce ją dosłownie pożreć i to pragnienie projektuje na mężczyzn, którzy pojawiają się w jej życiu. Przed matką rysuje obraz Jean-Renégo psychopaty, dużego złego wilka, który pragnie ją pochłonąć. Lolo pozuje na wyluzowanego artystę, w sercu jednak jest dzieciakiem. Nigdy nie przeciął pępowiny. Jest zboczeńcem - taki się urodził i tak wychowała go Violette. W końcu dociera to do jej świadomości.

Pomimo nieporozumień, związek Violette i Jean-Renégo wzmacnia się.

- Zgodnie z maksymą "co cię nie zabije, to cię wzmocni". Sama kieruję się tymi słowami w życiu. Wiele sytuacji i ludzi mnie zniszczyło, ale przetrwałam i zyskałam siłę. Ten cykl jest immanentnie wpisany w życie: komórki umierają, a w ich miejsce rodzą się nowe. Do czasu, aż uderzy nowotwór.

Violette i Jean-René są coraz bardziej podatni na atak.

- Lolo urządza tej dwójce prawdziwe piekło, ale jest między nimi uczciwość i hojność, które pozwalają im je przetrwać. Lolo jest zepsuty do szpiku kości. Często miałam do czynienia z takimi ludźmi, z przyjemnością rozprawiam się więc z nimi za pomocą scenariusza.

Czy Vincent Lacoste był pani pierwszym wyborem do roli Lolo?

- Powiem więcej - z myślą o nim pisałam tę rolę. Pracowaliśmy razem przy moim wcześniejszym filmie, "Skylab". Wtedy Vincent miał zaledwie 17 lat, ale jego talent i zaangażowanie, połączone z pewnym luzem wywarły na mnie ogromne wrażenie. W pamięć zapadła mi scena, w której miał opowiadać dzieciakom straszną opowieść. Nakręciliśmy 10 dubli - żadnego nie popsuł, nie potknął się na żadnym słowie. Bardzo lubię pracować z takimi ludźmi - zaangażowanymi i szanującymi zespołowy wysiłek.

Jak wyglądała praca z Danym Boonem?

- O nim również myślałam od samego początku. Chociaż Dany odniósł olbrzymi sukces, zachował w sobie dziecko, pewien rodzaj naiwności, który bardzo cenię. Moją propozycję przyjął w kilka dni po przeczytaniu scenariusza. Dopisuje mi szczęście - po raz kolejny udało mi się zaangażować do swojego projektu osobę, która wydawała się nieosiągalna.

Violette i jej przyjaciółka to kobiety, które wszystko zawdzięczają własnej pracy... Zupełnie jak pani.

- Szybko zdałam sobie sprawę, że w tym zawodzie mogę polegać tylko na swojej pracy. Nie potrafię kierować własnym PR-em - wysyłać notek z podziękowaniami, butelek szampana. Nie chodzę na te wszystkie eleganckie przyjęcia. Nie chcę spotykać się z ludźmi, których nie lubię. Kieruję się słowami, które usłyszałam kiedyś od Godarda. Niedługo po premierze "Detektywa" otrzymałam od niego list: "Podążaj własną drogą. Jesteś rzeką. Oni są brzegami, które będą starały się nadać ci bieg i strywializować". Podążam więc za swoją wizją, wybieram własne zdanie, a nie narzucone przez kogoś. Nie miałam zresztą innego wyboru.

Dlaczego zdecydowała się pani również zagrać w swoim filmie?


- Nie mogłabym go bez tego zrobić. Fakt, że również w nim gram, nadaje mu pewnego tonu i dynamiki. Jestem jego siłą napędową. Jednocześnie uwielbiam pracę reżysera. To szalenie satysfakcjonujące zajęcie.

Czy w swojej reżyserskiej pracy sięga pani po amerykańskie metody?

- W USA metody reżyserskie mogą być bardzo rygorystyczne. Ja staram się znaleźć balans. Jestem bezpośrednia, nie lubię grania "na słuch". Stawiam na precyzję. Szczegółowo planuję każde ujęcie. Gdy jednak na planie pojawia się lepszy pomysł - mój czy kogoś z ekipy - jestem otwarta. Zawsze zastanowię się nad alternatywą. Kino to "sport zespołowy". Lubię ludzi, którzy ciężko pracują, nie poddają się, są zaangażowani i mają poczucie humoru. Sama staram się taka być. Staram się jak najlepiej wykonywać swoje zadania, ale chętnie słucham sugestii. Nie mam żadnej metody. Każdy aktor, każdy dzień, każda scena są inne - trzeba się dostosować.

Pani filmy bywają porównywane z kinem Woody’ego Allena.

- Kocham Woody'ego Allena! Łączy nas wiele neuroz - oboje mamy obsesję na punkcie śmierci i seksu. Oboje cierpimy na rodzaj twórczej bulimii. Niestety, jestem kobietą i moje projekty nie mogą znaleźć finansowania. W USA, nawet dziś, kobiety nie maja pełnej swobody. Mogą kręcić komedie romantyczne, ale nie komedie wojenne. Kathryn Bigelow jest jedną z kilku kobiet w tym zawodzie, które mogą reżyserować filmy o wojnie w Iraku. O to prawo Kathryn walczyła jednak przez 40 lat. Francja jest w tym względzie na wyższym poziomie.

Komedie panią chyba bardziej pociągają - tak, jak i Woody’ego Allena.

- To mój ukochany gatunek, chociaż lubię też kręcić dramaty. Taki charakter miała "Krwawa hrabina", choć i tam pojawiał się humor. Mój kolejny film będzie rodzajem intymnego dramatu. Później chcę rozpocząć kolejny ambitny projekt - przygodę z amerykańskim kinem. W międzyczasie będę pracować nad serialem o 40-letniej kobiecie. Oczywiście, będzie to komedia.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Julie Delpy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy