Jolanta Fraszyńska: Moje prywatne źródło mocy
Filigranowa, pełna energii aktorka zdradza, co czeka jej bohaterkę, Katarzynę Ruszczyc w drugim sezonie "Leśniczówki". Ale nie tylko. Jolanta Fraszyńska mówi też o tym, ile zwierzaków jest w jej domu, dlaczego lubi stare drzewa i czy chciałaby wrócić do "Na dobre i na złe".
Powiedziała pani, że w "Leśniczówce" gra samą siebie. Czy to łatwiej, czy trudniej, kiedy buduje się bohaterkę tak bliską swojego życia?
- Możliwość wykreowania postaci, która jest odległa od nas samych, jest bardzo ważna w naszym zawodzie. Często z taką sytuacją spotykam się w teatrze. Kiedy czytam scenariusz sztuki, to na początku nie rozumiem pewnych zachowań czy decyzji mojej postaci, ale odpowiedzi na te niejasności odkrywam, pracując nad rolą. To bardzo poszerza i inspiruje. Natomiast serial telewizyjny rządzi się swoimi prawami. Telenowela przewidziana jest na długi proces twórczy, dlatego najczęściej obsadza się aktorów zbliżonych do bohatera. Myślę, że trafiłam na casting do tego serialu między innymi z powodu pewnego "klucza", opisującego graną przeze mnie postać, czyli matkę, kobietę po przejściach, odkrywającą tajemnice z przeszłości.
"Kobieta to jest siła" śpiewała Kayah i tak właśnie odbieram Kasię. Co będzie się działo w jej życiu w nowym sezonie?
- Moja bohaterka jest teraz w nieciekawym momencie. Została sama, nie ma wsparcia w swoim mężczyźnie, który jest w jakimś rozdarciu pomiędzy nową fascynacją miłosną a starym życiem. Kasia nie ma w tej chwili zaplecza finansowego, uczuciowego. Zaczynają się też problemy z dziećmi, a zwłaszcza z dorastającą córką. Pojawiło się więc wiele znaków zapytania. Ta cała sytuacja ją trochę przerasta, choć jednocześnie ma potrzebę sprostania tym wyzwaniom.
Jest jeszcze tajemnica związana z jej ojcem...
- Zdecydowanie czuje, że musi rozwikłać sprawy związane z przeszłością. Coś podpowiada jej, że ojciec nie był takim ideałem,jak go postrzegała cała społeczność. Dlatego jest w rozdarciu, bo z jednej strony go kochała, ale z drugiej - zdaje sobie sprawę, że nie wie o nim wszystkiego i nie był tak krystaliczny, jak się może wydawać. I taką właśnie Kasię, w wielu rozterkach, będziemy obserwować w drugim sezonie.
Po wakacjach czeka widzów zmiana pory emisji serialu.
- Od września "Leśniczówka" będzie pojawiać się po godzinie 20:00 i zdaje się, że trzy razy w tygodniu. Taka pora emisji jest zobowiązująca, dlatego scenarzyści chcą rozwinąć wątek kryminalny, bo bardzo spodobał się widzom. Będzie można teraz wypatrywać w tym lesie nieczystych, zaskakujących wątków, które sprawią, że nie raz wstrzymamy oddech.
Jeśli chodzi o leśne klimaty, to przeczytałam, że na pani działce nad Bugiem rośnie 200-letni dąb!
- Och, to jest moje ukochane miejsce. Wiąże się z nim magiczna historia. Od pierwszej chwili poczułam z nim niezwykle silny związek. Były tam ruiny po rozpadającym się domu oraz stodole. I rósł dąb. Osoba, która mi pokazała to miejsce, znała się na drzewach i od niej dowiedziałam się, że to okazały pomnik przyrody. To miejsce niezwykle mnie poruszyło. Pamiętam, że z wrażenia się rozpłakałam.
Przytula się pani czasami do tego bardzo starego dębu?
- Tak, to moje prywatne źródło mocy. Żałuję tylko, że z powodu licznych obowiązków zbyt rzadko mam taką możliwość. Ale przyznam, że darzę ogromnym szacunkiem wszystko, co mnie otacza. Przyrodę, zwierzęta, ludzi.
Ile zwierzaków jest w pani domu?
- Dwa psy [rasy jack russell terrier - red.]. Starszy Lilo jest z nami 10 lat, a trzy lata temu wzięliśmy ze schroniska Lulę. W naszym domu jest jeszcze myszka i dwa patyczaki - opiekuje się nimi moja młodsza córka. Mielibyśmy więcej zwierząt, bo wszyscy je kochamy, ale trudno byłoby nam poświęcać im tyle czasu, ile potrzebują, żeby czuły się komfortowo.
"Kocham prostotę i jej piękno. (...) Pić herbatę w pięknej filiżance" - to cytat z jednego z pani wywiadów. Często podkreśla też pani, że dom to miejsce szczególne. Azyl.
- Uważam, że w naszych domach powinniśmy robić sobie takie "świątynie", w których będziemy się doskonale czuć. Nie urządzam pomieszczeń według zasad czy jakiegoś konkretnego zamysłu, ale pomaga mi w tym poczucie estetyki, ładu i harmonii. Kiedyś miałam w sobie mus sprzątania - w ten sposób wyładowywałam energię. I to nie było komfortowe dla domowników. Teraz zależy mi na tym, żebyśmy wszyscy dobrze się czuli w naszym domu.
Podobno do "Na dobre i na złe" wraca Marian Opania. Pani grała Monikę, jego córkę. Nie chciałaby pani znów zajrzeć do Leśnej Góry?
- Z tym serialem mam nieskończony romans. To miłość, która chociaż jest odcięta, nie ma jednak końca. Moja bohaterka nagle przestała się po prostu pojawiać. Skoro więc Marian wraca... To bardzo fajny trop, chociaż nie wiem, co na to producent "Leśniczówki". (śmiech) "Na dobre i na złe", szczególnie z tą dawną obsadą, darzę nieprawdopodobną sympatią. Wcześniej z Bartkiem Opanią zagrałam w filmie "Białe małżeństwo" i połączyła nas mocna siostrzano-braterska relacja. Potem nastał czas Mariana. Zawsze miałam deficyt ojca i to, co stworzyliśmy na planie, było wyjątkowe. Nawiązaliśmy niezwykle czułą i dobrą więź. Widzieli to też widzowie, bo ktoś ze znajomych widział kiedyś na Krupówkach, jak uliczny artysta sprzedawał portret Mariana ze mną. (śmiech) Uznano więc, że jesteśmy dobrze kojarzącą się parą, ojca i córki. To było bardzo sympatyczne.
Po odejściu z "Na dobre i na złe" wystąpiła pani w świetnym serialu "Licencja na wychowanie".
- Mój ulubiony serial! Żałuję, że tak krótko było nam dane w nim grać, ale to był bardzo dobry projekt. Cezary Kosiński, który tam również grał, powiedział w wywiadzie, że był to najprzyjemniejszy plan, na jakim kiedykolwiek pracował. Nie mieliśmy na tyle zamożnego zaplecza, żeby dać temu serialowi "kopa", czyli odpowiednią promocję, która pozwoliłaby nam dłużej istnieć. Ale pod względem treści, obsady, a przede wszystkim scenariusza autorstwa Dominiki Hilszczańskiej i reżyserii Kuby Miszczaka, był prawdziwą ucztą. Uwielbiałam grać Romę, która, jak to sobie wymyśliłam, kompulsywnie strugała marchewkę i krzyczała na całe gardło: "Obiad!".
Tam miała pani okazję pokazać swój talent komediowy.
- Doskonale się czuję w takim absurdzie sytuacyjnym, a szczególnie kiedy można "odpalić" energię, która jest narysowana grubą kreską. Komedia lubi subtelność, ale też i przegięcie. A taki wachlarz różnorodnych emocji najbardziej mnie interesuje.
Ostatnio Małgorzata Kożuchowska do roli w filmie Patryka Vegi ogoliła pół głowy. Zdecydowałaby się pani na taką metamorfozę?
- Jeśli się trafia dobry reżyser plus dobra rola, nie ma z czym dyskutować. To się po prostu bierze i gra! Byłoby fantastycznie, gdyby ktoś odważył się i zaproponował mi stworzenie totalnie innej od dotychczasowych kreacji. Zbrzydzenia czy przytycia. Ale wiem, że to jest jeszcze przede mną!
Na koniec chciałam zapytać o zbliżające się w tym roku okrągłe urodziny. Wiem, że to mało elegancko, ale ja to mam już za sobą...
- Przyznam, że mam dla siebie konkretne zadanie z tej okazji. Dotyczy ono pracy nad pewnymi cechami mojego charakteru, które chciałbym zmienić, bo mnie denerwują, a przy okazji mojego ukochanego i domowników. I nad tym chcę popracować. Mam czas do grudnia. A poza tym, ta magiczna pięćdziesiątka nie robi na mnie wrażenia. To, że będzie się pisało 51, 52... Jest tyle fajnych kobiet, które mają 60, 70 czy 80 lat. Teraz skupiam się na tym, co mam w sobie, na tych zasobach, które kryje moje wnętrze. To chcę teraz odkrywać. I mam na to kolejne 50 lat. (śmiech)
Rozmawiała Marzena Juraczko
Jolanta Fraszyńska urodziła się 14 grudnia 1968 roku w Katowicach. Od najmłodszych lat wykazywała talent aktorski. Pierwsze role filmowe zagrała, będąc jeszcze nastolatką. W 1991 roku ukończyła Wydział Aktorski PWST w Krakowie - Filia we Wrocławiu. Pierwszą dużą rolą była Bianka z dramatu "Białe małżeństwo" Magdaleny Łazarkiewicz. W 1993 roku wystąpiła w filmie Piotra Łazarkiewicza - "Pora na czarownice". W 2000 roku dołączyła do obsady serialu "Na dobre i na złe". W 2006 roku była nominowana do nagrody Orła za najlepszą rolę kobiecą w filmie "Skazany na bluesa".