Reklama

Johnny Depp oczami Iggy'ego Popa

W trakcie swojej kariery, pełnej kontrowersji i buntowniczych zrywów, ten hollywoodzki kameleon i prawdziwy mistrz przebieranek nigdy nie zatracił w sobie jednej rzeczy: zawsze pozostawał sobą. Oto Johnny Depp.

Wydaje się, że Johnny Depp, który skończył niedawno 50 lat, próbuje obecnie po raz kolejny zmienić drastycznie kierunek swej kariery. We wchodzącym niedługo do kin techno-thrillerze "Transcendencja" aktor wcielił się w postać współczesnego naukowca-badacza zafascynowanego pojęciem sztucznej inteligencji, którego umysł staje się w wyniku szeregu zdarzeń częścią systemu komputerowego. Innymi słowy, grany przez niego bohater jednoczy się z czymś, co sam stworzył.

Być może jednak Johnny to ciągle ten sam Johnny - dokładnie ten, który na początku lat 80. wraz ze swoim zespołem Kids spełnił nieosiągalne marzenie, żeby robić za support przed występem Iggy'ego Popa. Aktor i słynny muzyk spotkali się ponownie na planie "Beksy" i od tamtego czasu są przyjaciółmi, a także często ze sobą współpracują (Pop napisał nawet muzykę do jedynego projektu reżyserskiego Deppa, dramatu "Odważny" z 1997 roku). Jakiś czas temu mieszkający obecnie na Florydzie Pop zadzwonił do Deppa, aby porozmawiać z nim o jego bohaterach, solówkach gitarowych, budowaniu postaci filmowych, "Transcendencji" i dystansowaniu się od świata.

Reklama

Wyczytałem, że zajmowałeś się kiedyś telemarketingiem. Jak to wspominasz?

- (śmiech) Sprzedawałem długopisy przez telefon. Piękno tej roboty tkwiło w tym, że musiałeś dzwonić do obcych ludzi i się z nimi witać na zasadzie "Cześć, jak leci?". Wymyślałeś sobie imię i jechałeś dalej, coś jak: "Cześć, mówi Edward Quartermaine z Kalifornii. Kwalifikuje się pan/pani do otrzymania tego oto zegara dziadka lub pojechania na wycieczkę na Tahiti". Obiecywałeś im rzeczy nie z tej ziemi, jeśli tylko kupią jakąś pulę długopisów. To było po prostu okropne. Ale jakby na to nie patrzeć, było to moje pierwsze ćwiczenie aktorskie.

Ja też zajmowałem się sprzedażą telefoniczną. Tyle że w moim przypadku trwało to dwa dni i nie sprzedałem absolutnie nic. Wyszło mi chyba na dobre, że skończyłem w branży muzycznej.

- Mnie się udało raz coś sprzedać - wcisnąłem takiemu jednemu gościowi kupę długopisów. A potem zaczął mnie wypytywać o tę wycieczkę na Tahiti, więc naszły mnie potężne wyrzuty sumienia i powiedziałem mu: "Słuchaj, stary, nie chcesz kupować tych pieprzonych długopisów. To jedna wielka ściema. Zegar dziadka jest zrobiony z jakiegoś gównianego materiału. Przykro mi, nie pojedziesz również na Tahiti". I udało mi się go przekonać do tego, żeby zrezygnował z zakupu.

Ile obecnie palisz dziennie fajek?

- Pewnie z tysiąc.

Tysiąc dziennie! (śmiech) Niewiarygodne, ale zabrzmiało raczej szczerze. Wierzę ci.

- Zmierzam dzielnie w kierunku dziesięciu tysięcy.

Idąc dalej tym tropem, jak się rysuje twoja przyszłość?

- (śmiech) Wątpliwie, i to w najlepszym możliwym przypadku. Tobie się udało wygrać z nałogiem, co nie?

Rzuciłem pod koniec wieku. Musiałem. Przeniosłem się na Florydę. Ten stan ma reputację mocno dziwacznego i obskurnego - moim zdaniem zasłużoną - ale to świetne miejsce dla kogoś, kto jest zniszczony życiem w Nowym Jorku i szuka odpoczynku. Nabrałem tu wigoru.

- Nie dziwię się, bliskość oceanu i tej ożywczej bryzy musi mieć w sobie jakieś lecznicze właściwości. Jest w tym karaibskim klimacie i wilgotności coś niezwykłego.

O ile dobrze pamiętam, ty też przeprowadziłeś się na Florydę, prosto z Kentucky?

- Tak, z Kentucky do Miramar na Florydzie. Miałem wtedy chyba osiem lat. Wydaje mi się, że byłem w drugiej klasie. Ciągle miałem mocny południowy akcent, a Floryda to najlepsze możliwe miejsce do doświadczenia kulturowego i językowego tygla w pełnej krasie. Wszystkie dzieciaki, z którymi się włóczyłem, były dzieciakami Sycylijczyków z New Jersey i Nowego Jorku. Mieszkały tam też rodziny kubańskie, było wielu ludzi z głębokiej prowincji - jeden wielki kocioł. Pamiętam, że w czasach, kiedy mieszkałem na Florydzie, panowała tam ogromna przemoc.

Niewiele się zmieniło. Czasami obrywamy za to w wiadomościach ogólnokrajowych. Kiedyś zatrzymałem się w korku na Dixie Highway, a przede mną, na środku czteropasmowej autostrady, dwóch gości wysiadło z samochodów i zaczęło się naparzać. Wściekłość drogowa w całej okazałości, w ruch poszły pięści i nogi.

- Raczej tego nie pamiętasz, ale zrobiliśmy razem dwa koncerty w Gainesville. Mój zespół, Kids, robił za wasz support, to było na początku lat 80. Boże, byłeś moim idolem i te występy wyszły świetnie. Po zakończeniu przechadzałeś się po klubie, a ja stałem przy barze - wiesz, taki typowy hardy siedemnastolatek zbierający w sobie siłę i odwagę, żeby podejść i zagadać do swojego idola. Byłem trochę podpity i przełamałem się, wmawiając sobie, że "muszę tylko zwrócić jego uwagę". Zacząłem iść w twoją stronę i się wydzierać, "I-I-Iggy Pop, Piggy Slop", rozumiesz to? Podszedłeś do mnie, nachyliłeś się tak, że twoja twarz znajdowała się kilka centymetrów od mojej, i powiedziałeś: "Ty mały gówniarzu!" (śmiech). Nie tylko była to doskonała reakcja na to, co zrobiłem, i na jaką w pełni zasługiwałem, ale też dokładnie taka, jakiej chciałem. Przeżyłem coś intensywnego z udziałem twojej osoby. Nawet jeśli skończyło się na trzech słowach, które sprowadziły mnie brutalnie na ziemię. Byłem tak szczęśliwy i usatysfakcjonowany, że udało mi się czegoś takiego doświadczyć.

Cieszę się, że nie byłem zbyt miłym gościem, bo zepsułbym całe wrażenie (śmiech). Ale skoro o tym mowa, tak się składa, że pozostała mi po tobie skatologiczna pamiątka - rozchodzi się o pewną ciętą ripostę, która wyszła z twoich ust. Znaleźliśmy się kiedyś wspólnie w dość nieciekawej sytuacji. Ktoś nas zaprosił na imprezę, która miała być chyba bardziej jakąś ostrą orgietką. Kiedy tam dotarliśmy, dom był w zasadzie pusty, nie było prawie żadnych mebli, nie było ludzi. Weszliśmy w pewnym momencie do jakiegoś cholernie ciemnego pokoju na samej górze. Popatrzyłeś się na lewo, potem na prawo, i powiedziałeś: "Czuję gówno" (śmiech). To był koniec tej przygody, zaraz się stamtąd zmyliśmy. Zawsze sobie przypominam tamtą sytuację, kiedy trafiam w dziwne miejsce i chcę się szybko ulotnić. Uznałem, że to jakiś lokalny sposób porozumiewania się ludzi z Kentucky. Tak się zresztą składa, że poznałem twoją rodzinę, fajna ekipa. Widać, że łączą was więzy krwi.

- Pewnie przez lata wszystko zostawało w rodzinie, sam nie wiem (śmiech).

W zwiastunie "Transcendencji" jest scena, w której zachowujesz się jak korporacyjna szycha, która przedstawia swoim ludziom nowe wyniki badań, coś a la Steve Jobs. Zaciekawiło cię coś, gdy przygotowywałeś się do tej roli?

- Zafascynowała mnie korelacja między technologią a władzą - cała ta koncepcja, że facet jest w stanie załadować swoje jestestwo, swoją duszę, do maszyny, dzięki czemu staje się bogiem, albo jakąś pomniejszą wersją boga. Religia to z mojej perspektywy czarna dziura, ale niesamowicie mnie zawsze fascynowała.

Kościół Scjentologiczny zaszalał finansowo na tegorocznym Super Bowl i zareklamował się pytaniem: "Co byś zrobił, jeśli dałoby się połączyć technologię z religią?", czy coś w tym stylu. Strona wizualna ich reklamówki wyglądała bardzo podobnie do zwiastuna "Transcendencji". Ale kiedy go obejrzałem po raz pierwszy, do głowy przyszło mi zupełnie odjechane skojarzenie z filmem "Donovan's Brain" z 1953 roku. To takie oldskulowe kino science fiction, jeden z tych filmów, którymi się nieustannie gnębiłem, gdy miałem dwadzieścia parę lat. Opowiada o pionierskim naukowcu z zachodu, który umiera, zanim jest w stanie dokończyć swoje badania. Jakimś ludziom udaje się wyciągnąć jego mózg i umieścić go w ogromnym akwarium, a on potem staje się prawdziwym geniuszem, ale też superczarnym charakterem. Wydaje mi się, że założeniem było pokazanie, że ludzki umysł jest zdolny do naprawdę niebezpiecznych rzeczy.

- Z pewnością. To naprawdę przerażające. Tym bardziej, gdy oglądasz wszystko to, co promują dzisiaj w tych ciągnących się w nieskończoność reklamach - co chwilę ktoś drze ci się do ucha: "Kup to, zrób tamto, tak się uratujesz, w ten sposób będziesz lepszy, będziesz mądrzejszy...".

Faktycznie, świat owładnęła mania reklam, i wszystko jest promowane jakimś takim wysokim, agresywnym tonem. Wszystko takie się stało, ale chyba inaczej nie da się już konkurować.

- Obecnie wszystko staje się jak reality show. Wyobraź sobie co będzie za pieprzonych dwadzieścia lat, stary...

Myślę, że to będzie szło w tym kierunku, chyba że pojawi się jakiś straszny konflikt lub problem, który sprawi, że utrzymanie takiego stanu i systemu stanie się ciężkie. Wiele z obecnych próżności opiera się w dużej mierze na jakichś dziwacznych, wymyślnych naukowych założeniach.

- Ludzie stają się sławni za "niewiadomoco". Niektórzy dostają własne reality show tylko dlatego, że obracają się w doborowym hollywoodzkim towarzystwie, a te programy odnoszą ogromne sukcesy i generują firmom gigantyczne dochody. To się nieustanne powiela, do tego stopnia, że zaczynasz dosłownie zaglądać bez żadnego konkretnego powodu do łazienki swojego sąsiada. To jak oglądanie pożaru - nie można oderwać wzroku.

Zgadzam się. W jaki sposób Buster Keaton został aktorem? Zaczynał w wodewilu? Co by się dzisiaj stało z kimś takim? Dostałby jakąkolwiek robotę w branży rozrywkowej?

- Jego rodzice działali w wodewilu. Wydaje mi się, że wsadzili go na scenę, do swojego przedstawienia, gdy miał dwa albo trzy latka. Miał talent do upadania. Podobno imię Buster nadał mu sam Houdini, który krążył wówczas w tym samym obiegu co jego rodzice, na przełomie wieków brał udział w tych samych przedstawieniach. Anegdota głosi, że Buster Keaton zaliczył naprawdę bolesny upadek z bardzo wysokich schodów, a Houdini popatrzył się na niego i tak go nazwał. Właśnie stąd podobno wzięło się jego imię. Myślę, że w dzisiejszych czasach Buster Keaton byłby... Pewnie by się w to nie pchał. Był dość łebskim kolesiem (śmiech).

Jego spojrzenie na świat nie różniło się aż tak bardzo od spojrzenia na świat dzisiejszych inteligentnych i niespokojnych ludzi, którzy mieszkają na ulicach, przyglądając się rzeczywistości, której częścią nie potrafią się w żaden sposób stać. W tej ich nieruchomości jest coś strasznego, nawet jeśli bierze się ona z tego prostego powodu, że dostają za mało kalorii, by móc stawać do dalszej walki.

- Myślę, że właśnie o to chodzi. Chodzi o to poczucie, że przez tak długo dostawało się po tyłku, że już się człowiekowi nie chce; o obserwowanie zmian, które zaszły w naszej i wielu innych branżach w trakcie minionych lat. Uważam, że to spojrzenie Bustera, o którym mówisz, wyraża egzystencjalną refleksję, coś w stylu "Nie wierzę, że do tego doszło". Całkowita dezorientacja. I kompletny brak słów.

Lubisz się przebierać i nakładać na twarz tony charakteryzacji?

- Uwielbiam zmieniać swój wygląd. Uważam, że aktor jest to winien swojej publiczności - wychodzić i za każdym razem dawać im coś innego, nowego, żeby nie zanudzić ich na śmierć. Zawsze czułem, że jeśli nie starasz się za każdym razem pokazać czegoś nowego, to grasz zbyt bezpiecznie, a znalezienie się w takim miejscu jest najgorszym co może cię spotkać. Podoba mi się to, że za każdym razem gdy mam zagrać, to zanim jeszcze stanę przed kamerami, widzę reakcje gości ze studia i jest w nich strach.

(Śmiech) Boją się o swój dobrobyt i pieniądze?

- Dokładnie. Miewają prawdziwe ataki paniki, zaczynając wmawiać sobie i innym bzdury typu: "On zarzyna ten pieprzony film!" (śmiech). I nie mogę się z nimi spierać, bo być może tak właśnie jest. Wiem natomiast, że dla granej przeze mnie postaci to właściwy sposób postępowania. I zawsze podobało mi się ukrywanie za takimi bohaterami. To dziwna sprawa, że czujesz się bardziej komfortowo jako wymyślona postać, niż w prawdziwym życiu. Rozumiesz, o co mi chodzi? Jeśli jestem w roli, mogę stanąć przed niezliczoną ilością osób i nic nie będzie mi przeszkadzało, ale gdybym musiał wyjść przed tłum jako ja sam i dać jakąś przemowę, byłoby po mnie.

Pamiętam, jak zachwycałeś się sytuacją, kiedy Jim Jarmusch przyszedł raz do twojego klubu nocnego i zagadał kogoś bez większych problemów, a ty powiedziałeś, że ma "dar rozmowy, którego ja nigdy nie będę miał!"/ Ja również takiego talentu nie posiadam. Ale wiem, że Jarmusch go ma. Facet ma niesamowitą gadkę.

- Niektórzy mają taką umiejętność, ja nigdy jej nie miałem. I nigdy nie chciałem takiej mieć.

Nick Tosches, co z nim? Ciągle umacnia swoją pozycję?

- Ciągle idzie do przodu. Jest wspaniały. To jeden z najodważniejszych, najbardziej poetyckich, najbardziej gniewnych pisarzy, ale atakuje z tak wielkim spokojem. I posiada ogromną wiedzę. Zawsze czułem się bardzo dobrze, byłem szczęśliwy, gdy przeczytałem jedną z książek Toschesa, bo człowiek czuje się wtedy tak, jakby doświadczył prywatnego spotkania z nim. To zabawne, bo przebywanie z nim jest dokładnie takie, jak czytanie jednej z jego książek. Podobnie sprawa się miała z Hunterem [S. Thompsonem - przyp. red.]. Przez te wszystkie lata, gdy mieszkałem w jego piwnicy w Woody Creek w Colorado, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Z nim zawsze czułeś się tak, jak kumpel głównego bohatera w jakiejś dobrej książce. Robił z ciebie swój literacki odpowiednik.

- Wszystko, co z nim przeżyłem, było prawdą - zarówno wyjazd na Kubę, jak i siedzenie w zamknięciu w pokoju hotelowym w San Francisco przez pięć dni. Przesiedzieliśmy tam z siedemnastoma grejpfrutami i czterdziestoma solniczkami i pieprzniczkami, w pokoju wypchanym po sufit kanapkami. Stary, czyste szaleństwo! Wspaniale, że to się zdarzyło naprawdę. Wielu ludzi spotyka swoich idoli i się cholernie zawodzi. Ja miałem to szczęście, że nigdy tak się nie poczułem. Poczynając od twojej osoby, ani razu nie zawiodłem się na ludziach, których podziwiałem. A wszystkie wybory, które podejmowałem, znajdując się często w dość desperackich sytuacjach, zawsze w pewien sposób były związane z moimi idolami. "Beksa" była dla mnie bardzo ważnym filmem, który pomógł mi uciec od wizerunku aktora telewizyjnego. W tamtych czasach przejście z telewizji do kina praktycznie było niemożliwe. "Edward Nożycoręki" był kolejnym krokiem wykonanym w obranym przeze mnie kierunku. Podchodziłem do tego filmu z umysłem muzyka, potrafiłem wtedy myśleć wyłącznie o tym, by nie zawieść ludzi, których podziwiałem.

Coś na zasadzie "Co by na to powiedział Marlon Brando?".

- Dokładnie. Nie chciałem zawieść ludzi, którzy wyważali te wszystkie drzwi przede mną.

W graniu na gitarze jest coś, co pomaga człowiekowi. Wydaje mi się, że dzięki temu czasami łatwiej dostrzec prawdę.

- Ciągle podchodzę do każdej sceny tak, jakbym miał przed sobą występ solowy. Nic nie jest ustalone, wszystko jest możliwe. Nie mam cholernego pojęcia, co się zaraz stanie, dopóki wszystko się nie zacznie. Podobnie jak granie solówki na gitarze, kiedy nie masz jeszcze pojęcia, czy zagrasz coś tak, czy inaczej. Uważam, że to piękna sprawa, takie pojęcie przypadkowości.

Bycie aktorem na planie filmowym to bardzo ciężka robota. Wykańczająca.

- To prawda, to jest ciężka robota. Ale istnieje mnóstwo innych, które są o wiele gorsze.

Czytałem, że kiedy byłeś nastolatkiem, dorabiałeś jako mechanik. Pracowałeś nad swoim motocyklem?

- Pracowałem na stacji benzynowej, zajmowałem się nalewaniem paliwa. Aż tu nagle wsadzili mnie do warsztatu i kazali zostać mechanikiem. Powiedziałem temu kolesiowi: "Stary, prawie się na tym nie znam", a on odpowiedział: "Rób tylko to, co ci będę kazał robić i sobie poradzisz". Wyszło zupełnie inaczej. W samochodzie takiego jednego gościa wymieniłem opony i zrobiłem wszystkie naprawy - facet odebrał wóz, a potem odpadło mu cholerne lewe tylne koło (śmiech). Nie muszę chyba dodawać, że zostałem grzecznie i szybko zwolniony. A co z tobą? Piszesz coś obecnie? Nagrywasz? Odpoczywasz?

Przez cały rok prowadzę radiowe show dla BBC 6.

- Świetna sprawa. Cieszę się, że sobie trochę odpuściłeś. Ostatnio gram sporo muzyki. To naprawdę relaksująca rzecz, ratuje mi życie, bo dzięki temu mogę skupić się na swojej pierwszej miłości. To czysta wolność.

Bycie muzykiem to dość luźna i nieprzewidywalna robota. Nie uczestniczy w tym aż tak wiele osób.

- I wszystko jest bardziej nagłe, natychmiastowe, coś na zasadzie "udało nam się uchwycić ten moment, do jasnej cholery!". Chodzi chyba rzeczywiście o to, żeby uchwycić coś nieuchwytnego.

Grasz z jakąś większą ekipą?

- Ostatnio dużo pisałem i nagrywałem z Ryanem Adamsem. Ryan to niezwykle utalentowany i płodny facet. Ma czystą duszę, po prostu istnieje i robi to, co kocha.

Znam jego kawałki. Jest zajebiście utalentowany, ma niezwykłe umiejętności. No i nigdy się chyba nie poddaje.

- To prawda, cały czas do czegoś dąży. Tak jakby coś w środku nie pozwalało mu osiąść na laurach.

Jest w niebezpieczeństwie. Tak jak ja byłem. Mam nadzieję, że już nie jestem. Ale widać po nim, że jest zagrożony. Trzymaj się, Ryan, nie daj się.

- Ma do tego wszystkiego świetne podejście. I naprawdę o siebie dba. A ja raz na jakiś czas robię coś dodatkowo z Alice [Cooperem - przyp. red.], co daje mi mnóstwo satysfakcji. Pracuję również czasami z Marcusem Mumfordem, który jest naprawdę wspaniały. Ciągle natomiast pamiętam te kilka razy, kiedy usiedliśmy razem w studiu, ty i ja, i trochę poszaleliśmy - nagraliśmy wtedy ten program telewizyjny w Paryżu [zaśpiewali razem swoją piosenkę "Hollywood Affair" - przyp. red.], a potem bawiliśmy się w studiu.

"Hollywood Affair" to bardzo fajna piosenka; kawałek pięknej muzyki. Udało mi się też nagrać kilka naprawdę fajnych kawałków do twojego filmu - "Odważny". Użyłem później tego materiału ponownie do "Avenue B". Ludziom lubiącym "normalnego" Popa przeważnie się on nie podoba. Ale dzięki tej muzyce byłem w stanie dotrzeć do wielu innych. Włożyłem w nią dużo serca. Dla mnie była to naprawdę wspaniała praca.

- Świetnie się z tobą rozmawia, stary. Tęsknię za tobą. Mam nadzieję, że uda nam się jakoś niedługo zgrać.

Jasna sprawa. Załatwię sobie jakiś koncert w Hollywood. Albo, wiesz, zawsze możesz wpaść do mnie tutaj.

- Muszę cię ściągnąć wraz z kobietą do mojej chatki na Bahamach. Wychodzisz z domu i w ciągu niecałych dwóch godzin jesteś na plaży. No i można tam liczyć na anonimowość. Tętno serca spada o około dwadzieścia uderzeń na minutę już po pierwszym kwadransie na miejscu. Musimy tam się wybrać i trochę zabawić.

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Johnny Depp
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy