Reklama

Jeśli nie będziemy próbować, przegramy

- Trudno mi wyobrazić sobie, co czuje kobieta, która klęczy przy łóżku syna ze świadomością, że może on nie przeżyć następnej doby - w dodatku mająca już za sobą doświadczenie utraty jednego dziecka. Granie tych scen było dla mnie wielkim wyzwaniem - mówi Magdalena Walach, która w filmie "Mój biegun" Marcina Głowackiego wciela się w matkę Jaśka Meli.

Pamięta pani rok 2004, kiedy Polskę obiegła wieść o niezwykłym osiągnięciu Jaśka Meli? Razem z Markiem Kamińskim, jako pierwszy niepełnosprawny zdobył oba bieguny...

- To była informacja szczególna - o wyjątkowym osiągnięciu, przełamaniu wszelkich możliwych barier. Cieszyłam się, że ktoś tego dokonał. On przecież był nie tylko niepełnosprawny, ale i najmłodszy. I tyle. Dopiero kilka lat później, gdy zaproszono mnie do udziału w filmie o dziejach rodziny Melów, podeszłam do tego bardziej emocjonalnie. Realizując taki film, aktor bierze na siebie cały bagaż doświadczeń swojego bohatera, a że były to doświadczenia trudne, tragiczne, ogrom cierpienia państwa Melów bezpośrednio we mnie uderzył. Teraz inaczej na to patrzę - jestem osobiście zaangażowana w fakt, że Jasiek zdobył bieguny.

Reklama

Widząc go dzisiaj myśli pani: to jest ktoś, kogo można by stawiać za przykład innym? Patrzcie na niego - spróbujcie być tak samo silni, nie załamujcie się, walczcie?

- Jasiek to bohater - i nie jest to zbyt wielkie słowo. Mając za sobą tak bolesne doświadczenia, jak utrata brata, poważny wypadek i ogromny ból, z którym musiał walczyć, stał się niesamowicie silny. Choć balansował na granicy życia i śmierci, zdołał pokonać niemoc. Przezwyciężył niepełnosprawność, ale i kalectwo, tkwiące w głowie. Bo przecież niepełnosprawność jest jednym, a myślenie, że jestem kaleką i niczego nigdy nie dokonam, to już całkiem inna strona medalu. Jemu udało się tę wewnętrzną barierę strachu i niewiary pokonać. Życzę wszystkim, by mieli w sobie taką odwagę.

Odnalazła pani jako aktorka cząstkę Urszuli w sobie? W filmie ginie młodszy brat Jaśka - Piotruś. Pani syn także ma na imię Piotr...

- Jestem matką, to było nieuniknione. Grając Urszulę bazowałam na tym, na czym mogę, czyli na własnej emocjonalności. Świadomie starałam się przez chwilę poczuć tak, jak Ula Mela. To wyjątkowa kobieta, która mimo ogromu cierpienia była nieprawdopodobnie silna, a zarazem łagodna i ciepła. Odnalazła w sobie siłę, by dalej się uśmiechać, by patrzeć optymistycznie w przyszłość. Jest to zresztą zaletą całej tej rodziny. Tacy są Melowie, tak też wychowali swoje dzieci.


A jednak w ojcu (Bartłomiej Topa) widoczny jest gniew. On zrzuca winę za śmierć Piotrusia na barki starszego syna, Jaśka. Z drugiej strony jest nastolatek, który przechodzi olbrzymią metamorfozę - początkowo chce się przecież położyć i umrzeć...

- Nie dziwię mu się. Jest tylko chłopcem, który walczy.

Tymczasem w pani bohaterce jest cicha mądrość i spokój. Miejscami sprawia wręcz wrażenie wycofanej...

- Podejrzewam, że pani Ula - gdyby mogła - załamałaby się tuż po śmierci pierwszego dziecka. Jest rozdarta pomiędzy przeżywaniem potwornego bólu (i to zarówno po stracie Piotrusia, jak i tego związanego z uczestnictwem w dramatycznej walce Jaśka) a świadomością, że nie może zawieść pozostałej trójki dzieci. Powinna być dla nich matką! Musiało jej być w tamtych chwilach ciężko. Nie sposób wyobrazić sobie, co czuje kobieta, która trzyma za rękę wyjącego z bólu, rzucającego się po szpitalnym łóżku syna i która wie, że jedyne, co może mu dać, to swoją obecność, matczyną miłość, oddanie.

- Czy jest wycofana? Absolutnie nie. Urszula jest ogniwem, które spaja rodzinę. Mediatorem pomiędzy światem obwiniającego się o śmierć Piotrusia ojca i światem dzieci, które żyją.

Jasia zagrał Maciek Musiał. Jak ułożyła się wam współpraca?

- Wspaniale. Zależało mi na tym, by spotykając się przed kamerą z obcymi dziećmi, nawiązać szczególną nić porozumienia, pozwalającą nam wiarygodnie zagrać rodzinę. Udało się, dzieciaki zaakceptowały nową, przyszywaną mamę. Raz nawet aktor, grający młodszego Jasia (Adam Tyniec), poproszony został o to, by wrócić do mamy. Wzruszyło mnie, gdy zapytał: - Do której mamy - tej prawdziwej, czy tej filmowej?

W filmie jest dużo zieleni. To kolor nadziei.

- Bo ona jest, cały czas - musimy tylko głęboko i wbrew okolicznościom wierzyć, że nam się uda. "Jak nie my, to kto". Trzeba patrzeć na Jaśka - na jego mamę, na całą rodzinę - i wiedzieć, że jeśli nie będziemy próbować, przegramy.

Rozmawiał Maciej Misiorny


Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Magdalena Walach
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy