Reklama

Jerzy Zelnik: Nadal czuję się żonaty

Jest dumny z syna i trojga wnuków. Żałuje tylko, że szczęściem rodzinnym nie może cieszyć się jego żona. Wierzy jednak, że Urszula nad nimi czuwa.

Jest dumny z syna i trojga wnuków. Żałuje tylko, że szczęściem rodzinnym nie może cieszyć się jego żona. Wierzy jednak, że Urszula nad nimi czuwa.
Jerzy Zelnik z żoną w 2001 roku /Marek Szymański /Reporter

Szczerze przyznaje się do grzechów. Był amantem i w filmach, i w życiu. Zdarzało się, że ulegał pokusom i zdradzał ukochaną żonę. Dziś Jerzy Zelnik już wie, że wielu błędów drugi raz by nie popełnił.

Wciąż ma pan młodzieńczą otwartość na świat?

Jerzy Zelnik: - Kocham życie. Z wiary bierze się moja miłość do świata i ludzi. Staram się cieszyć tym, co przynosi czas. Spełniłem swoje marzenia. Z żoną przeżyliśmy w miłości i przyjaźni ponad 45 lat. Z synem łączy mnie głęboka i serdeczna więź, jest moim najlepszym przyjacielem. Wnuki są zdrowe, szczęśliwe. Mam zawód, który daje mi radość. Staram się dbać o kondycję. Gdybym żył tak, jak w młodości, pewnie nie byłoby mnie już na tym świecie...

Był pan kiedyś niegrzeczny?

- Byłem nieznośnym łobuziakiem. Kiedy zaczęły mocniej pracować hormony, wagarowałem. Pobiłem rekord w liczbie opuszczonych lekcji, miałem dwóję ze sprawowania. Biedna mama często była wzywana do szkoły. Liceum skończyłem z trudem. Nie przepuściłem żadnej prywatki, co oznaczało wiele nieprzespanych, przepitych nocy. Dużo paliłem, grałem w karty. Byłem bardzo kochliwy, często zmieniałem dziewczyny. Całe życie z trudem radziłem sobie z pokusami ciała. Kiedy miałem siedem lat, urodził się mój brat Piotr, od pierwszych dni niepełnosprawny. Z jednej strony opiekowałem się nim, a z drugiej potrafiłem mu rzucać
przeszkody pod nogi.

Żona nie miała z panem łatwo!

- Zatruwałem się alkoholem. Nadal nie jestem abstynentem, lubię dobre trunki, ale ratuje mnie strach przed powtórką tego, co przeżyłem, kiedy kilka razy żegnałem się z życiem. Na naszym pierwszym wspólnym sylwestrze ostro przedawkowałem alkohol. Pół nocy spędziłem obejmując sedes. Później, w kryzysowych sytuacjach, żona często wypominała mi tamto zdarzenie, mówiąc: "Że też ja się wówczas do ciebie nie zraziłam".

Reklama

Żona odeszła trzy lata temu. Miłość kończy się ze śmiercią?

- Nie, uczucie trwa. Śmierć nie jest końcem miłości, tylko teraz ma ona inny wymiar, duchowy.

Czym najbardziej zaskoczyło pana życie w trudnym okresie choroby Urszuli?

- Tym, że tak łatwo rozstałem się z intymną dziedziną życia. Z rzeczy praktycznych: nauczyłem się gotować. Opieka nad chorą żoną była dla mnie lekcją pokory, zrozumienia i cierpliwości. To pozwoliło mi jeszcze bardziej otworzyć oczy na cudze cierpienie. Przypieczętowanie miłości przed Bogiem zobowiązuje. Trzeba przy sobie trwać zarówno w zdrowiu, jak i w chorobie.

Co miała w sobie Urszula, czego nie miały inne?

- Zachwyciła mnie delikatnością, kruchością, nieśmiałością. Była piękną dziewczyną. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Fascynacja trwała pół roku, potem odszedłem. I byłem szczęśliwy, że nie jestem związany, bo ta miłość mnie zniewoliła. Minęło kilka miesięcy i wróciliśmy do siebie, wzięliśmy ślub. Uczyliśmy się wspólnego życia, razem dojrzewaliśmy. Znalezienie tej drugiej połowy to wielki dar.

Jakim byliście małżeństwem?

- Mieliśmy swoje wzloty i upadki. Kochaliśmy się, a jednocześnie walczyliśmy ze sobą. Niegdyś zaniedbywałem żonę. Trafiały mi się momenty pozamałżeńskiego zauroczenia. Kilkakrotnie złamałem przysięgę wierności. Czasem wydawało się, że nasze małżeństwo jest na krawędzi rozpadu, ale zawsze była we mnie świadomość, że łączy nas miłość, o którą należy walczyć. Przysięga wobec Boga zobowiązuje. Trzeba uderzyć się w piersi i przyjąć konsekwencje swoich czynów.

To żona poprowadziła pana ku Bogu?

- Tak. Mój dom nie był katolicki. Do dwudziestego czwartego roku życia nie miałem żadnych potrzeb religijnych, nigdy się nie modliłem. Kiedy jednak zapadła decyzja o ślubie, dla Urszuli było oczywiste, że weźmiemy ślub kościelny. Trafiłem do wspaniałego księdza, Rafała Droździewicza, w kościele Bożego Ciała w Krakowie. Nie dość że mnie ochrzcił, to jeszcze obudził we mnie wiarę. Ona mnie dyscyplinuje i daje nadzieję na życie przyszłe.

Tuż przed ślubem okazało się, że żona jest w ciąży. Ale dziecko nie pojawiło się na świecie.

- Wówczas nie mieliśmy pojęcia, jak wielki jest to grzech. Nie chcieliśmy rezygnować z pełni młodzieńczej wolności. A dziecko to przecież obowiązki, poświęcenie. Nie wiedzieliśmy, że ta decyzja na zawsze okaleczy naszą psychikę, zrujnuje zdrowie Urszulki. Mateusz zjawił się na świecie wiele lat później. Żona w okresie ciąży długo leżała w szpitalu. Lekarze nie pozostawili nam złudzeń: myśl o kolejnym dziecku to szaleństwo.

Jak dziś układa się panu życie?

- Mieszkamy w trzypokoleniowym domu z synem, synową i wnukami: Franciszkiem, Klarą i Heleną. Kocham wnuki i jestem z nich bardzo dumny. Staram się być odpowiedzialnym dziadkiem. Nawet nie przypuszczałem, że ta rola będzie dla mnie tak ważnym życiowym doświadczeniem. To wspaniała rekompensata za posiadanie tylko jednego dziecka.

A czy w pana życiu jest miejsce dla innej kobiety?

- Ciągle mam świadomość obecności żony, wierzę, że nadal mi pomaga. Ja po prostu nadal czuję się żonaty. I będę do końca życia.

Małgorzata Jungst

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Jerzy Zelnik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy