Jerzy Stuhr: Walka ze smokami
Jest perfekcjonistą, dlatego nie lubi oglądać swoich filmów. Cała reszta Polski uwielbia, kiedy on jest na ekranie
Wybitny aktor, reżyser, pedagog, pisarz, profesor sztuk teatralnych - w każdej dziedzinie Jerzy Stuhr dąży do mistrzostwa. Jest popularny nie tylko w Polsce, ale i we Włoszech, gdzie wyświetlany jest właśnie film z jego udziałem "I odpuść nam nasze winy". Zagrał dziesiątki ról filmowych i teatralnych, ale za najważniejszą z nich uważa - jak mówi w wywiadzie - spotkania z chorymi dziećmi, którym od lat pomaga.
Lubi pan smoki?
Jerzy Stuhr: - Tak, ponieważ jako krakowianin od dzieciństwa mam z nimi do czynienia. Najpierw podchodziłem do smoków ze strachem, potem pojawiła się ciekawość. Z czasem do Smoczej Jamy zabierałem swoje dzieci, a teraz wnuczki, którym opowiadam historię Kraka. Tak, ze smokami jestem zaprzyjaźniony. Poza tym, będąc Jerzym, jak tylko widzę gdzieś ikonę przedstawiającą świętego Jerzego ze smokiem, to ją kupuję. Raz go dzidą w pierś godzi, raz w paszczę. W każdym moim mieszkaniu jest taka. Myślę, że całe moje życie kojarzy się z tą walką, bo wciąż pokonuję jakiegoś smoka.
Jako mężczyzna po siedemdziesiątce napisał pan książkę "Moje smoki na dobre i złe", pełną wspomnień i refleksji...
- Pisałem ją nocami. Gadałem najpierw do dyktafonu, wymyślałem kolejne tematy. Książkę podarowałem mojej 18-letniej wnuczce Matyldzie, z dedykacją, że to najintymniejsza rzecz, jaką z siebie wydobyłem, o tym, co mi się w życiu udało, z czym sobie poradziłem, a z czym poradzić sobie nie mogłem.
Poradził pan sobie nawet z chorobą nowotworową. A pokonując tego "smoka", dał pan innym coś bezcennego - nadzieję.
- Doświadczenie ostatnich lat nauczyło mnie, że mówiąc o swoim cierpieniu, pomagam ludziom. Dzięki temu mogą oswoić swoje lęki i podjąć walkę z chorobą. Teraz już wiem, że obrałem właściwy kierunek, choć na początku ryzyko było ogromne. Dziś, kiedy dostaję tysiące maili, listów i telefonów, czuję satysfakcję, ale też wielką odpowiedzialność. Spotykam się z dziećmi w hospicjum i szpitalu onkologicznym. Wzruszam się, kiedy chore dziecko prosi: "Niech pan coś powie osiołkiem!". Nigdy bym nie przypuszczał, że zagram taką rolę, może najważniejszą w życiu. Jutro też nagrywam bajkę dydaktyczną dla chorych dzieci.
Pomagacie rodzinnie, razem z żoną Barbarą.
- Tak, ale to żona pierwsza zaczęła działać w Stowarzyszeniu Unicorn, które daje psychologiczne wsparcie chorym na nowotwory. Ja działam w nim trochę na zasadzie woziwody - donoszę pieniądze wyżebrane w całej Polsce. To moje główne zadanie.
Wnuczki też proszą, żeby przemówił pan "osiołkiem"?
- Tak, jak tylko do nich przyjdę, chcą, żeby dziadzio osiołkiem gadał. "Niech tata ci powie" - mówię. "Nie, tata nie umie, tylko dziadzio!" - odpowiadają. Jak widać, dziadzio jest pierwowzorem. I syn ma tego świadomość.
Kiedy wygłaszał laudację z okazji przyznania panu Orła za całokształt twórczości, przyznał, że w każdej dziedzinie jest pan najlepszy i wszystko, czego się pan dotknie, zamienia w złoto.
- Wzruszył mnie Maciek tymi słowami. Myślałem, że pójdzie w stronę kabaretu, a tu niespodzianka! Serio mnie potraktował. No i dostałem Orła! Takie momenty uświadamiają, że warto było się poświęcić temu zawodowi. Chociaż, bardziej niż sukcesy i fajerwerki pamiętam chyba te rzeczy, które nie do końca mi się udały, role, z którymi długo się borykałem - Hamlet, Ryszard III - i które chętnie bym poprawił.
Perfekcyjny w każdym calu!
- Denerwuje mnie ten perfekcjonizm, bo ciągle widzę jakieś błędy. Dlatego nie lubię oglądać swoich filmów. Tu byk, tam byk! Inaczej to trzeba było zagrać! Odzywa się również moje pedagogiczne doświadczenie. W pracy ze studentami też muszę zwracać uwagę na błędy. Staram się być jednak ostrożny. Zauważyłem, że młodzi ludzie coraz trudniej znoszą krytykę. Mnie nikt nie chwalił, jak było dobrze. Człowiek oczekiwał od swoich mistrzów, że wskażą, gdzie była pomyłka, fałsz.
Czy pan się czegoś uczy od młodych?
- Energii! Z wiekiem coraz trudnej ją z siebie wydobyć. Kiedy mnie czeka ciężki wieczór na scenie, muszę ją wcześniej skumulować. Rano zjem owsiankę, potem cały dzień siedzę w ciszy. Gdybym wieczorem miał zagrać "Kontrabasistę", to by pani nawet do mnie nie podeszła z wywiadem. Dawniej to ja potrafiłem - Łódź, Kraków, taksówka, spektakl, film. Teraz muszę się bardziej postarać, żeby wykrzesać z siebie tyle energii, co kiedyś.
Zawodowo od wielu lat jest pan związany z Włochami.
- Aktualnie wyświetlają tam film, w którym zagrałem - zbieram nawet dobre recenzje. Tytuł polski "I odpuść nam nasze winy". Temat społeczny, o egzekutorach, którzy odkupują od banków prywatne długi. Dość okrutny. Jak przejdzie przez kino, na pewno będzie dostępny w sieci, bo Netflix jest dystrybutorem.
Z wnukami spędza pan więcej czasu niż kiedyś z własnymi dziećmi.
- To prawda, byłem tak zapracowany, że dla dzieci rzeczywiście nie miałem czasu. Żałuję tego bardzo, ale co zrobić - taki "smok"!
Z synem spotyka się pan w pracy. Ostatnio był to "Bal manekinów" w Och-teatrze...
- Tak, tylko że wtedy tyle jest do obgadania kwestii zawodowych, że nawet nie mam czasu zapytać, jak tam Tadzik? Wnuk ma na imię Tadeusz po moim ojcu, dziadku Maćka, który był dla niego wielkim autorytetem. Fajna tradycja, bo ja mam na drugie Oskar, po dziadku.
Biurko po dziadku Oskarze, serwantka i serwis prababki Anny. Lubi się pan otaczać pamiątkami?
- Absolutnie! Dzięki tym przedmiotom czuję swoją tożsamość. Jak ja rozpaczam, kiedy mi się coś stłucze! Żal mi najmniejszego bibelociku. Każde mieszkanie kreuję w ten sposób. W Warszawie na przykład znajdują się wszystkie nagrody, które dostałem w ciągu ostatnich siedmiu lat, odkąd tam mieszkam. Nic nie wolno nikomu ruszyć. Sam wszystko odkurzam. Zresztą dzieci nie zawsze wiedzą, jakie to skarby. "Co to jest, tato?" - pyta córka, wskazując na moje Premio Flaiano. "Flaiano to przecież scenarzysta Felliniego! Parę lat temu odebrałem nagrodę jego imienia w Pescarze. Współtworzył 'Osiem i pół'. To tak, jakbym dotknął Felliniego" - odpowiadam. Za każdą rzeczą stoją ludzie i wspomnienia.
A teraźniejszość?
- Sporo się przez ostatnie pół roku napracowałem. Najpierw w Łodzi w grudniu "Szewcy" w Teatrze Nowym - sztandarowa sztuka Witkacego z ogromną obsadą - i dyplom w lutym w szkole teatralnej. Potem "Bal manekinów" w Warszawie w kwietniu w Och-Teatrze. Czas na odpoczynek. W lipcu zaczną się w Krakowie castingi do "Włoszki w Algierze", przyjadą śpiewaczki z Włoch. Zacznie się nowa przygoda. I jeszcze coś. Małżeństwo z Poznania wylicytowało podczas WOŚP - za ponad 25 tysięcy - dzień ze mną w Krakowie. Wymyślam teraz marszrutę - Stary Teatr, Akademia Sztuk Teatralnych (dawna PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie), gdzie byłem rektorem, kościół, gdzie byłem chrzczony. Wieczorem zaproszę ich na operę "Don Pasquale", gdzie śpiewam ze znakomitym barytonem Mariuszem Kwietniem. Moja partia jest malutka, ale miałem dobrą recenzję w "Ruchu Muzycznym": "Widać, że głos nieszkolony, ale intonacyjnie bezbłędnie".
Rozmawiała Ewa Jaśkiewicz.