Mija właśnie 50 lat od momentu, kiedy Jerzy Stuhr oświadczył się swojej przyszłej żonie. - Siedzieliśmy w kącie przy oranżadzie i tanim winie. Zanim powiedziała "tak", najpierw się pobeczała - wspomina aktor i reżyser.
W książce "Basia. Szczęśliwą się bywa" żona mówi o panu "jaskiniowiec"...
Jerzy Stuhr: - Wymuszony jaskiniowiec. Najbardziej męczące w mojej pracy jest ciągłe przebywanie wśród ludzi, w zespołach. "Jaskiniowość" bierze się z potrzeby odreagowania. Zamykam się w gabinecie, marzę, bym nie musiał się odzywać. Bardziej bym to nazwał higieną niż charakterem. Choć jestem jedynakiem, może ten fakt też coś znaczy. Całe dzieciństwo w Bielsku-Białej byłem sam, klucz nosiłem na sznurku na szyi, wracałem do domu, sam wymyślałem sobie zabawy. Oboje rodzice też byli jedynakami, a dziadkowie mieszkali w Krakowie. Natomiast Basia wychowała się w licznej rodzinie, ma dwie siostry, dużo wujków i cioć.
Znacie się od przedszkola. Koniecznie chciał pan z nią tańczyć.
- Bo dobrze jej to wychodziło, miała poczucie rytmu. Podczepiałem się do niej, by udawać, że też umiem tańczyć.
Właśnie mija 50 lat, od kiedy się pan oświadczył. Pamięta pan, jak to było?
- Oświadczyłem się chyba w klubie Zaścianek w Krakowie, była jakaś potańcówka, siedzieliśmy w kącie przy oranżadzie i tanim winie. Zanim powiedziała "tak", najpierw się pobeczała. Chyba poczuła brzemię, że od tego momentu trzeba wziąć odpowiedzialność nie tylko za siebie. Wówczas nasze życie toczyło się między uczelniami a klubem studenckim.
Ślub wzięliście państwo po trzech latach.
- Najpierw cywilny w Krakowie, który uczciliśmy obiadem u Wierzynka. Po trzech miesiącach kościelny w Bielsku-Białej, a przyjęcie odbyło się u teściów. Pamiętam, że mieliśmy kłopoty z wynajęciem mieszkania. Jako kawaler mieszkałem u babci, ale po ślubie musieliśmy sami sobie radzić. A wtedy nikt nie chciał wynająć mieszkania młodemu małżeństwu. Wreszcie znaleźliśmy lokum w ładnej willi poza Krakowem, dojeżdżaliśmy pociągiem. Gdy się przegapiło ostatni o godz. 23.50, to czekała nas wędrówka piechotą dwie godziny. Zdarzyło się.
Mało kto wie, że to właśnie żona zaraziła pana miłością do Włoch.
- Ona pierwsza tam pojechała z zespołem folklorystycznym, w którym dorabiała, grając na skrzypcach. Zobaczyła m.in. Rzym, Wenecję i zakochała się. Potem zdała egzamin do prestiżowej Akademii Santa Cecillia na letnie kursy. Pojechała, a ja w wakacje pisałem pracę magisterską na polonistyce, byłem już po drugim roku akademii teatralnej. Taki wyjazd to było coś, żyliśmy przecież za żelazną kurtyną, dziś trudno to zrozumieć. Pamiętam zabawną rzecz, że majtki, które sobie przywiozła, po wypraniu znikały ze sznurka, na którym się suszyły w akademiku.
Zaczął się pan uczyć języka włoskiego?
- Tak. Za dobre wyniki w nauce w szkole teatralnej dostałem też stypendium ministerstwa kultury do Wenecji, na festiwal filmowy, teatralny i lalkowy. Byłem tam ponad dwa miesiące. Znajomości, które wtedy zawarłem, trwały przez lata i później zaowocowały propozycjami zawodowymi. I przyjaźniami, m.in. z reżyserem Giovannim Pampiglione.
Na festiwalu w Wenecji pokazywał pan potem swoje filmy.
- Były dobrze przyjmowane, "Historie miłosne" dostały m.in. nagrodę FIPRESCI. Do dziś Wenecja jest naszym ukochanym miastem. Kiedy jedziemy autem, zawsze tam zaglądamy.
Trudno było panu złapać równowagę między pracą a życiem rodzinnym. Żona wspomina, że w pewnym momencie listownie postawiła panu ultimatum.
- Im bardziej wchodziłem w tajniki sztuki, teatru, filmu, tym bardziej stawałem się obcym w domu, oddalałem się emocjonalnie i rodzina bardzo boleśnie to odczuwała. To był mój największy dylemat. To nawet nie polegało na fizycznej nieobecności, bo pilota czy kolejarza też nie ma, ale ja się musiałem psychicznie z tego życia wyłączyć. Jak wkładałem tyle emocji w bycie przed ludźmi w każdy wieczór, to już nie starczało mi energii na najbliższych. Emocji nie podzielisz, widać, nie mogłem inaczej, a Basia to rozumiała.
Za co pan ceni żonę?
- Ma niezwykle silny, konsekwentny charakter, cechuje ją prawość, uczciwość. Podziwiam, że jak sobie coś postanowi, to to realizuje. To się pewnie bierze stąd, że od dziecka grała na skrzypcach, ćwiczyła, nauczona była dyscypliny, systematyczności.
Przy pana chorobach, zawał serca, nowotwór, żona była nieoceniona.
- Dopiero wtedy zrozumiałem, co znaczą słowa "że cię nie opuszczę aż do śmierci". Z jednej strony, w chorobie człowiek jest sam, sam musiałem te najważniejsze dylematy w sobie rozwiązywać. Z drugiej strony, gdy byłem słaby, rozdrażniony, żona zorganizowała mi codzienność, to bardzo ważne. Choruje się we dwoje, co podkreślamy w działaniach naszego stowarzyszenia Unicorn.
Stowarzyszenie żona założyła długo wcześniej, przed pana chorobą?
- Miała doświadczenia związane z chorobą jej ojca i potem naszej Marianny, u której wykryto guzek. Córka musiała przejść operację. Lęk o dziecko jest o wiele większy niż o siebie samego. Najgorsza jest bezsilność. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Z tego, co wiem, córka wróciła do Krakowa. Jakim jest pan dziadkiem?
- Mamy teraz blisko Helenkę. Jej ulubiona zabawa jest wtedy, kiedy dziadzio mówi głosem osiołka ze "Shreka". Najstarsza wnuczka, Matylda, w tym roku kończy 18 lat, ma już swoje sprawy. W Warszawie, kiedy zajrzę do syna po spektaklu, Tadzik najczęściej już śpi. Nacieszę się rodziną, kiedy w wakacje wszyscy zjadą do naszego domu pod Rabką.
Niedawno odebrał pan Polską Nagrodę Filmową Orły za osiągnięcia życia. To ważna dla pana nagroda?
- Wyjątkowa. Moim żywiołem był teatr, do filmu trafiłem później. U Andrzeja Wajdy najwięcej zagrałem w teatrze - od Hamleta po Papkina. Ale pojawił się w moim życiu smutny pan w okularach, Krzysztof Kieślowski, i wciągnął mnie w kino. Zaczynając od "Blizny", którą kręciliśmy w 1975 roku. Byłem na planie, kiedy dostałem wiadomość, że rodzi się Maciek.
Stworzył pan wybitne kreacje w filmach kina moralnego niepokoju, a widzowie szczególnie pokochali pana w komedii "Seksmisja".
- Miałem doświadczenie jako aktor kabaretowy, trzy lata pracowałem też jako wodzirej, konferansjer. Do "Seksmisji" trafiłem jako ostatni. Julek przyjechał robić dokumentację w Wieliczce i przypadkowo spotkaliśmy się na ulicy. Poszliśmy na obiad i zaproponował mi rolę Maksa. Przeciwny mojemu udziałowi był szef zespołu, Jerzy Kawalerowicz. Obawiał się, że zbyt kojarzę się z kinem moralnego niepokoju. Po zobaczeniu "Seksmisji" przyznał rację Julkowi.
Ewa Modrzejewska
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***