Jerzy Kryszak: Nie biję się o nowe role

Jerzy Kryszak /MWMedia

Poczucie humoru to jego znak rozpoznawczy. Kiedyś cały kraj śmiał się z "Polskiego ZOO", w którym parodiował polityków. Podobał się nam także w serialu "Alternatywy 4" i jego kontynuacji "Dylematu 5". Jerzy Kryszak opowiada o rodzinie, teatrze i o tym, dlaczego odrzuca niektóre zawodowe propozycje.

Panie Jurku, trójka to chyba pana szczęśliwa liczba. Zarówno zawodowo, jak i prywatnie.

Jerzy Kryszak: - Dlaczego?

Do szkoły teatralnej dostał się pan za trzecim razem i ma pan trzech synów.

- Jeśli w ten sposób na to patrzeć, to tak. Zdecydowanie tak.

Choć osobiście obstawiałem czwórkę. Piątkę już mniej. Nie byłem najlepszy z matematyki.

- Proszę jaśniej.

Już tłumaczę... Lubi się pan przeprowadzać?

- Nie, ale czasami życie mnie do tego zmuszało. Teraz, od wielu lat już mnie to nie dotyczy i nawet nie myślę o zmianie kodu pocztowego. Gdybym znów musiał się przeprowadzić, uznałbym to za karę. A czemu pan pyta?

Z powodu dwóch adresów: "Alternatywy 4" i "Dylematu 5".

- Noooo, to teraz wszystko jasne! Jak się okazało, były to dwie zupełnie różne ulice. Nie wiem, czy winę ponosi firma przewozowa, ale coś po drodze nie zagrało. Choć próbowaliśmy. I niektóre sytuacje na etapie czytania scenariusza "Dylematu" wydały mi się zabawne. Później okazało się, że był to jedynie ciąg skeczy. A że łączyły je tylko postacie, to jednak okazało się za mało. Świat "Alternatywy 4" był mimo wszystko wdzięczniejszy. W kontynuację serialu wplątano już nieczyste interesy i brudne pieniądze. To temat, krótko mówiąc, trefny. No i brakowało przede wszystkim Stasia Barei, który łączył wszystkie elementy z charakterystycznym dla siebie grymasem. Nigdy nie wiedziałem, kiedy się cieszy, a kiedy marudzi. Taki już był.

Reklama

Utrzymuje pan kontakt z serialowymi sąsiadami? Na przykład z Kazimierzem Kaczorem?

- Lubimy się prywatnie, ale nie można tu mówić o głębszym uczuciu (śmiech). Na przyjaźń trzeba mieć czas, a moje bogate życie prywatne pozwala mi jedynie na przyjaźń z żoną (śmiech).

Nieczęsto się to zdarza.

- Prawda, to bardzo rzadkie przypadki. Zazwyczaj dwoje ludzi bardzo się kocha, ale krótko. A my... A, nie będę zdradzał... W każdym razie żona to moje największe odkrycie i zarazem osiągnięcie życiowe.

Wspomnieliśmy początki pana drogi zawodowej i dzieci. W teatrze debiutował pan w Dzień Dziecka. Tymczasem pana ról dla najmłodszych jak na lekarstwo.

- Może pana zaskoczę, ale bycia na scenie uczyłem się właśnie na dzieciach. Krótko po skończeniu szkoły otrzymałem propozycję dołączenia do zespołu krakowskiego kabaretu dla dzieci. To była świetna szkoła. Zresztą nie tylko dla mnie. Przewinęło się przez niego wiele znanych osób, m.in. właśnie Kazimierz Kaczor czy Marek Walczewski. Później telewizyjnie zrobiłem trochę dla dzieciaków. Natomiast filmowo rzeczywiście zdarzyły mi się jedynie "Podróże Pana Kleksa". Wspaniała przygoda, piękny Krym.

Czyli opłaca się grać dla dzieci!

- Jak najbardziej. Ich roześmiane buzie są największą zapłatą.

We wspomnianym już "Panu Kleksie" wcielił się pan w postać Pigularza, władcy Przylądku Aptekarskiego. Prywatnie też pasjonuje pana wszelka flora?

- Fakt, Krzysio Gradowski [reżyser filmu - przyp. red.] dosłownie wpuścił mnie w zioła. To prawda, uwielbiam wszelką roślinność. Nie zgodzę się z ludźmi, którzy niektóre gatunki nazywają popularnie chwastami. W moim języku nie istnieje takie słowo. Są jedynie rośliny czy drzewa piękniejsze, zdrowsze, bardziej lub mniej rozłożyste, ale żadne tam chwasty. Natomiast wszechobecny mlecz, którego niekiedy jest w nadmiarze, jedynie czasami burzy pewną kompozycję kwiatową. I tylko z tego powodu należy się go pozbyć. Ale gdyby przyjrzeć mu się z bliska, co często mi się zdarza, to jest przecież piękny. Po prostu cudo. Przyroda jest genialna. Nikomu nie robi krzywdy, nie jest fałszywa ani zawistna. Niektóre gatunki może zbyt ostro walczą o słońce, wodę, ale jest to walka uczciwa. Wszyscy znają jej reguły.

A co z pana walką zawodową? Nie widać jakoś Kryszaka na ekranie ani w teatrze.

- W pewnym momencie kompletnie nie wiedziałem, po co w ogóle wychodzę na scenę. Miałem już wtedy na swoim koncie najważniejsze dla siebie role w warszawskim Teatrze Ateneum. Dyrektorował mu wówczas Janusz Warmiński - wspaniały człowiek, mój autorytet. Za swoje wielkie osiągnięcie uważam to, że udało mi się wtedy grać w tym teatrze i stać przy ukłonach razem z Aleksandrą Śląską, Janem Świderskim, Czesławem Wołłejko, Leonardem Pietraszakiem, Jurkiem Kamasem, Kociniakiem Marianem i Jankiem. Sami fantastyczni aktorzy, których w większości dzisiaj już nie ma. Wśród nich miałem poczucie, że mieliśmy widzom do przekazania coś naprawdę ważnego. Po 1989 roku straciłem potrzebę walki o wolne słowo. Wtedy szczerze porozmawiałem z Warmińskim, dla którego teatr był świątynią. Niechętnie godził się na pracę poza teatrem. Poprosiłem o urlop bezpłatny. Zaskoczył mnie. Ucałował serdecznie i powiedział: "Robisz to dobrze, więc męcz ich, drwij i tęp". Było to dla mnie błogosławieństwo od najważniejszego człowieka w moim życiu zawodowym.

Czyli nie bije się pan o role?


- Nigdy tego nie robiłem i nie zamierzam. Kiedyś przyjąłem role w dwóch serialach. Chciałem się przekonać, czy po tych wszystkich latach coś się w produkcji filmowej zmieniło, czy dalej jest to zwykłe marnotrawienie czasu, pieniędzy i ludzi. Zmieniło się o tyle, że teraz robi się dziesięć razy szybciej, taniej, lecz chyba gorzej i często o niczym. Przez kolejne dni zdjęciowe z bólem serca jechałem na plan.

I od tamtej pory nikt się o pana nie upomniał?

- Zdarzało się. Ale ostatnie propozycje, jakie otrzymuję, dosłownie wołają o pomstę do nieba. Po przeczytaniu niejednego scenariusza zastanawiałem się, czy to nie jest aby żart. Wtedy najczęściej mam ochotę spotkać się z danym "pisarzem" i sprawdzić osobiście, co mu w głowie kiełkuje. Może za parę lat ktoś zadzwoni i zaproponuje mi rolę jakiegoś zamyślonego starca siedzącego pod drzewem.

Trąci Kochanowskim pod lipą.

- Niech będzie lipa. Byle z sensem.

Lata temu stworzył pan własną markę kabaretową. Pamiętamy "Polskie ZOO". Pytanie, które chcę zadać, słyszy pan pewnie często.

- Chyba nie zamierza pan pytać o to, z czego teraz śmieją się Polacy?

Akurat nie.

- To dobrze, bardzo dziękuję.

Z czego śmieje się Jerzy Kryszak?

- Tym bardziej uchylę się od odpowiedzi. Ale śmiać się z siebie jest zdecydowanie najtrudniej.

Marcin Kalita

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Jerzy Kryszak
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy