Jan Pęczek: Trzy lata w gipsie
Jego Zenek z "Barw szczęścia" to oaza spokoju i solidności. Jan Pęczek ma z nim sporo wspólnego. – Lubię rzeczy dające radość. Patrzę przez okno i nie mam wyrzutów sumienia, że nie wymyśliłem prochu – mówi aktor.
Nie ma pan żalu ani pretensji, że może za mało pan grał w filmach?
Jan Pęczek: - Zupełnie nie ma we mnie rozgoryczenia. Role przychodzą falami. Kiedyś grałem w teatrze szalenie dużo, trafiały się i nagrody. Niedługo po studiach, zaraz po starcie, wypadłem z zawodu. Wielokrotne, otwarte złamanie nogi. Trzy lata w gipsie.
Co się stało?
- Noga się rozsypała, bo niefortunnie skoczyłem. Był stan wojenny, niektórzy wiążą to z patriotycznymi pobudkami, inni z sytuacjami towarzyskimi. Akurat wchodziłem wtedy z dużą rolą do Teatru Współczesnego, m.in. obok Zofii Mrozowskiej. Szesnaście razy zagrałem, a potem wypadek, pech. Ale w życiu bywa też na odwrót. Miałem marzenie: przyjdzie 65 lat, emerytura, zostawię wszystkie prace. Może czasem coś zagram gościnnie, ale do tego porzeźbię sobie, już nawet kupiłem drewno.
Pan rzeźbi?
- Umiem, choć nigdy na to nie było czasu. Jednak w teatrze zostałem i tak się złożyło, że gram teraz więcej niż kiedykolwiek. Mój emerytalny plan się zawalił i bardzo dobrze.
Wszystko dlatego, że jest w panu fajny luz, wielka pogoda ducha. Zdarza się panu czasem przyglądać się sobie na ekranie?
- Nienawidzę tego. Peszy mnie to, zwłaszcza że z jednej strony moja twarz jest trochę inna, mniej okrągła. To dlatego, że półtora roku temu wycięto mi śliniankę. Widzom trudno to zauważyć. Operacja poszła dobrze, dziesięć dni później byłem już na scenie. Ale przed zabiegiem był wielki strach, bo chirurg manipulował nerwem twarzowym. Gdyby coś się nie udało, mógłby zostać na stałe jakiś tik i byłoby po zawodzie.
Ale się udało.
- Moja dewiza: trzeba się reperować i jechać dalej! Pyta pani o mój luz... Czytam nieraz, że nie wolno w życiu tracić chwili, że trzeba każdą mądrze wykorzystać. A ja uważam dokładnie odwrotnie! Należy robić to, co przyjemne. Jeśli to nasz zawód, uprawiajmy go z radością, jeśli tak nie jest, to po pracy róbmy przyjemne rzeczy. Nie zmuszajmy się do niczego! Siedzę na wsi, patrzę w okno, biegają zające. Mija godzina albo i dwie, a ja nie mam wyrzutów sumienia, że w tym czasie nie wymyśliłem prochu.
Zawsze pan tak miał?
- I tak mi już zostanie. Jestem góralem, razem z genami odziedziczyłem zdolności manualne. Mam chałupę na Warmii, którą sam wybudowałem i do dziś robię w niej wszystko sam. Obmyślam szczegółowo na przykład, jak przerobić 4-metrową przedwojenną szafę dębową na 2-metrową, bo potrzebuję mniejszej. Jadzia, moja żona, mówi: "Znowu w coś się wdałeś. Ile to będzie trwało?" Odpowiadam: "Dwa dni", a ona od razu wie, że przynajmniej dwa tygodnie. Mnie się nie spieszy.
Znów pan pracuje na planie "Barw szczęścia" z małym Julianem, czyli Johnem. Dobrze się dogadujecie?
- Urocze dziecko. Bystry, fantastyczny chłopiec. Od urodzenia był z nami, pierwszy raz miałem go na rękach na zdjęciach w szpitalu, gdy miał kilka dni. On dziś już wie, że ten nasz świat na planie jest na niby, ale pamiętam, jak bardzo przeżywał, że trzeba robić duble, czyli powtarzać kilka razy jedną scenę. Pytał: "Co, nie byłem dobry?"
A pan ma wnuki?
- Siedmioro! I wszystkich ich mam po równo w sercu. Ponieważ jedna z córek mieszka z rodziną w Pekinie, druga w Krakowie, a syn w Rudzie Śląskiej, rzadko udaje nam się razem spotkać. Ale jeśli tak, to właśnie w chałupie na Warmii. Czasem sam z wnukami na wieś jadę, a nawet im gotuję!
Bożena Chodyniecka