- Bardzo lubię zdanie, które rzucił swojego czasu o "Ostatniej Rodzinie" jeden z producentów filmu - Leszek Bodzak. Powiedział, że dla niego to pierwszy epicki film we wnętrzach. Bardzo mi się ta definicja spodobała, ponieważ dysonans między tymi dwoma elementami jest kluczem do zrozumienia tej rodziny. Beksińscy są z jednej strony absolutnie niesamowici, z drugiej - całkowicie zwyczajni - mówi laureat Złotych Lwów na 41. Festiwalu Filmowym w Gdyni, Jan P. Matuszyński, w rozmowie z Tomaszem Bielenia.
Jak to się stało, że realizację tak dużego i oczekiwanego filmu jak "Ostatnia Rodzina" powierzono debiutantowi, który w pełnym metrażu miał dotychczas sprawdzić się wyłącznie jako dokumentalista?
- Faktycznie, mój poprzedni film "Deep Love" był pełnometrażowym dokumentem, natomiast nigdy nie deklarowałem się jako wierny dokumentalista, który nie sięgnie po fabułę. Bliższe było mi odwrotne myślenie, co zresztą - mam nadzieję - widać po wszystkich moich dokumentalnych próbach.
- Przede wszystkim ujął mnie scenariusz, bo Robert [Bolesto - scenarzysta "Ostatniej rodziny" - przyp. red.] napisał świetny tekst, który można było przygarnąć. Od tego się zaczęło...
- Wiele osób pyta mnie teraz o moje zainteresowanie twórczością Zdzisława Beksińskiego. Odpowiadam, że owszem, widziałem po raz pierwszy obrazy Zdzisława Beksińskiego w Sanoku, jak miałem 10 lat, natomiast widziałem też od tego czasu milion innych wystaw. Interesowałem się też wieloma innymi rzeczami i gdybym na przykład robił teraz film o Chaplinie, to pewnie też przywoływałbym moment, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z jego twórczością. Głównym impulsem powstania filmu o rodzinie Beksińskich był więc scenariusz Roberta Bolesto. Cała reszta jest tylko tego konsekwencją.
No dobrze, ale nie odpowiedziałeś mi, dlaczego na reżysera tego filmu wybrali właśnie Jana P. Matuszyńskiego?
- Trzeba by o to zapytać Roberta. Myślę, że wpływ na to miał sukces mojego dokumentu "Deep Love"; wiem, że zaważył on na decyzji jednego z producentów, Leszka Bodzaka, żeby to właśnie ze mną chcieć coś wspólnie zrobić. Nastąpiło to jednak zanim jeszcze Bodzak dostał do przeczytania scenariusz filmu o Beksińskich. Druga sprawa to zaufanie Roberta, który najwyraźniej musiał je zbudować na "Deep Love" i opinii, jakie zebrał.
- Niewykluczone jednak, że gdybym nie zdecydował się kręcić "Ostatniej Rodziny", to nikt by tego nie zrobił. Ten tekst leżał przecież kilka lat odłogiem; Robert miał go cały czas w szufladzie - trochę trzeba go było dopieścić, przerobić. Moje pomysły ograniczały się do pewnych uzupełnień. Robert też miał fajną sytuację, bo to był jego pierwszy scenariusz; po paru latach, w trakcie których napisał m.in. "Hardkor disko" i "Córki dancingu" , wrócił do tego tekstu już jako bardziej doświadczony scenarzysta i spojrzał na niego świeżym okiem.
Co się zmieniło?
- Przede wszystkim konwencja. Kiedy po raz pierwszy czytałem ten tekst, to choć ten dokumentalizm był obecny w scenariuszu, to ja go odczytałem bardzo mocno postmodernistycznie, z ukierunkowaniem na elementy popkulturowe. Tam było dużo więcej naleciałości wynikających z filmowych fascynacji Tomka Beksińskiego. Jedyną pozostałością tej pierwotnej koncepcji w gotowym filmie jest scena, w której Tomek wyrzuca telewizor przez okno - to jest bezpośredni cytat z "The Wall", jednego z jego ukochanych filmów; zresztą Beksiński przez lata identyfikował się z głównym bohaterem obrazu Alana Parkera - Pinkiem.
- Pod koniec montażu, idąc za myślą Kieślowskiego, który uważał, że trzeba sobie na początku prac zapisać pierwszą myśl dotyczącą realizowanego filmu, żeby do niej wrócić, jak się człowiek zgubi we mgle, sięgnąłem ponownie po pierwszą wersję scenariusza, spodziewając się, że zmieniliśmy bardzo dużo. Okazało się jednak, że to były bardzo niewielkie korekty. Trochę wyważyliśmy proporcje, z tamtego tekstu pewnie powstałby trochę inny film, natomiast w ostatecznym kształcie "Ostatnia Rodzina" jest o wiele bardziej moja, choć w równym stopniu jest to dalej "dziecko" Roberta. To był chyba dość naturalny proces.
Opowiedz o decyzjach obsadowych. Czy miałeś tu pełną swobodę? Czy Andrzej Seweryn, Dawid Ogrodnik i Aleksandra Konieczna byli aktorami pierwszego wyboru?
- To nie były pierwsze decyzje. Komfortowe dla mnie było to, że mimo bycia debiutantem nikt nie wywierał na mnie presji. Było dla mnie jasne, że nie możemy obsadzić kompletnie nieznanych aktorów. Chodziło o to, żeby ten film miał szerszy potencjał niż tylko widzowie, którzy kojarzą nazwisko Beksiński.
- Wiedziałem, że aby obsadzić Zdzisława, muszę znaleźć aktora, który ma ogromne zawodowe doświadczenie, i który jest w odpowiednim wieku, czyli nie tak stary, jak Zdzisław pod koniec życia, i nie tak młody, jak Zdzisław na początku filmu. Chodziło mi też o aktora, który zgodzi się zmienić swój wizerunek na potrzeby tego filmu. Mam ogromną satysfakcję z faktu, że wiele osób przyznaje, iż nie poznaje Andrzeja Seweryna w tym filmie. Oznacza to, że ja przyzwoicie wykonałem swoją robotę, a przede wszystkim Andrzej zagrał, a nie "był sobą".
- Dawid Ogrodnik z racji swego wyglądu, aparycji i umiejętności był naturalnym kandydatem do roli Tomka Beksińskiego, natomiast ja od razu tupnąłem nóżką, że jednak nie, że to nie może być takie proste.
Zbyt oczywiste.
- Dokładnie. Mamy trzy świetne role do obsadzenia, a aktorzy w Polsce nie mają znów tak wielu okazji do zagrania, w związku z tym jasne było, że casting wywoła spore zainteresowanie. Skorzystałem z tej szansy, aby przyjrzeć się, jacy w ogóle są w Polsce aktorzy - szczególnie dotyczyło to roli Tomka i Zosi. Koniec końców, mimo mojego początkowego sprzeciwu, okazało się, że Dawid jest jednak do tej roli najlepszy. Cieszę się jednak, że przeszliśmy ten proces, bo w jego efekcie wiele rzeczy się zweryfikowało.
Aleksandra Konieczna?
- Wygrała casting. Byłem pod wrażeniem już po pierwszym spotkaniu. Kojarzyłem ją jako aktorkę, ale niezbyt wyraźnie. Była zdecydowaną liderką przesłuchań. I to nie tak, że zaraz za nią był ktoś inny. Nie. Była Ola Konieczna, a potem długo, długo nic. To, co się potwierdziło na planie, i to, co widzimy w filmie, jest tego najlepszym potwierdzeniem.
Chciałem zapytać się o pracę kamery w tym filmie. Większość zdjęć realizowana jest we wnętrzach, bohaterów obserwujemy najczęściej w średnim planie, bez zbliżeń. Wyjątkiem pozostaje chyba tylko scena wypadku lotniczego.
- Założenie było takie, że w "Ostatniej Rodzinie" w ogóle nie chcieliśmy inspirować się twórczością Zdzisława - atmosfera mrocznego surrealizmu nie była naszym celem. Realizm, który chcieliśmy osiągnąć, możliwy był do uzyskania dzięki realizacji scen w jednym ujęciu. Nie chodzi tylko o to, że mamy długie ujęcia, ale o to, że jak jest cięcie, to mamy przeskok w czasie - czasem jest to tylko chwila, innym razem między ujęciami mogą minąć lata. W efekcie otrzymujemy intensywne, pozbawione "przestojów" sceny. Szalenie mi się ten zabieg podoba, myślę, że będę taką formę stosował także w przypadku moich przyszłych projektów. Powodowało to jednak dość naturalne utrudnienia, jak we wspomnianej scenie katastrofy lotniczej.
- Gdybyśmy byli konsekwentni, powinna była zostać ona zrealizowana w jednym ujęciu. Od razu się "zajaraliśmy", że skoro nikt jeszcze takiej rzeczy w kinie nie zrobił , to my musimy spróbować. Tym bardziej, że gość, który wielokrotnie próbuje popełnić samobójstwo, przeżywa katastrofę lotniczą! Niewyobrażalna ironia losu, prawda?
- Bardzo lubię zdanie, które rzucił swojego czasu o "Ostatniej Rodzinie" jeden z producentów filmu - Leszek Bodzak. Powiedział, że dla niego to pierwszy epicki film we wnętrzach. Bardzo mi się ta definicja spodobała, ponieważ dysonans między tymi dwoma elementami jest kluczem do zrozumienia tej rodziny. Beksińscy są z jednej strony absolutnie niesamowici, z drugiej - całkowicie zwyczajni.
- Pomogło nam to, że film dzieje się w dwóch mieszkaniach, które doskonale znaliśmy. Wiedzieliśmy, że będziemy je musieli dość szybko budować, więc scenografia nam zrobiła model 3D całego mieszkania; mogliśmy sobie fizycznie chodzić z kamerą w programie 3D, szukać najlepszych ustawień. Zrobiliśmy bardzo szczegółowe storyboardy. Spowodowało to, że język tego filmu jest bardzo konkretny i wyrazisty. Jak teraz na niego patrzę, mam poczucie, że nie popełniliśmy żadnego błędu.
Jednym z najmocniejszych momentów filmu jest kilkuminutowa scena rozmowy całej trójki Beksińskich.
- Oryginał, który mieliśmy możliwość odsłuchać w Muzeum Historycznym w Sanoku, trwa około 2 godzin. Dostaliśmy stenogram tej rozmowy - 18 stron zapisanych maczkiem. Jednym z takich niesamowitych momentów podczas pracy nad tym filmem było to, że siedliśmy z aktorami oraz scenarzystą i oni, nie znając tego tekstu, przeczytali go w całości, grając - dosłownie - na żywo. Zrobiliśmy to głównie dlatego, że zarówno ja, jak i Dawid, mieliśmy początkowo wątpliwości co do długości tej sceny w scenariuszu, i w rezultacie rzeczywiście ją wydłużyliśmy.
- Wariant maksimum to było chyba 12 minut, chodziło jednak o to, aby - z szacunkiem dla całej rozmowy - w tym naszym wyborze zawrzeć esencję całej sytuacji. Założenie było jednak takie, żeby nie robić przeskoków czasowych w ramach tej jednej sceny. Dzięki temu ta nasza filmowa rozmowa okazała się bardzo ujmująca, w wielu wymiarach. Na planie panowała przedziwna atmosfera misterium. Mieliśmy wtedy poczucie, że zbliżamy się do surowej prawdy o rodzinie Beksińskich.