Ma w sobie coś z filozofa. Nie dąży do sławy, nie planuje, nie skupia się na marzeniach. Ten znakomity aktor ceni sobie dzisiaj życie w niewielkim domu na Kujawach, obserwowanie przyrody i pisanie.
Trudno się z panem umówić. Czy to dlatego, że stara się pan żyć bez świata wirtualnego i mieć jak najrzadszy kontakt z realnym?
Jan Nowicki: - Proszę nie myśleć, że dopadła mnie starość i zacząłem się izolować od ludzi. To u mnie norma. Pierwszy telefon stacjonarny miałem bardzo późno. Uznałem, że jeśli ktoś będzie chciał mnie zaangażować, to mnie znajdzie. A dzisiaj z różnych powodów nie zachwycam się otaczającą mnie rzeczywistością.
A co z widzami?
- Nie wydaje mi się, żeby strasznie chcieli mnie zobaczyć. Natomiast wychodzenie im naprzeciw nigdy nie było moją mocną stroną. Nie zabiegałem o popularność. Jak mi powiedzieli, że istnieje coś takiego jak PR, myślałem, że to jakieś schorzenie. Dziś najczęściej spotykam się z ludźmi, którzy czytają moje opowiadania i książki.
Męczy pana popularność?
- Raczej zdumiewa. Rozmawia pani z człowiekiem, który jest dziwnie ustosunkowany do swojej byłej już profesji. Są we mnie szczątki aktora. W końcu muszę z czegoś żyć, poza tym aktorem nigdy nie przestaje się być. Zostaje to w człowieku jak śmiertelna choroba.
Na bramie przed pana domem wisi tabliczka z napisem "Szu". Czy "Wielki Szu" spośród blisko 300 ról, które pan zagrał, jest tą szczególną?
- Każdy aktor wlecze za sobą jakieś "nieszczęście". I chwała Bogu, bo w gruncie rzeczy o to w tym zawodzie chodzi. Za mną ciągnie się "Wielki Szu". Lubię i film, i rolę, choć karciarzem nigdy nie byłem...
Jak to nie? W pokera gra pan świetnie!
- Grywam jak każdy, tzn. nienałogowo, nie w sposób straceńczy i nie o wielkie pieniądze.
Z których jeszcze ról jest pan zadowolony?
- Wszystkie plany filmowe były nudne i męczące, a role nie do końca udane. W miarę rozgarnięty człowiek, bez względu na to, czy jest aktorem, stolarzem, czy dziennikarzem, żyje w stanie niespełnienia. Np. w filmie "Niepochowany" Márty Mészáros miałem rolę, pod którą się podpisuję. Może jeszcze "Magnat" Filipa Bajona. Reszta to rzeczy, które można przerobić na grzebienie.
Jakie wspomnienia wiążą się z tymi rolami?
- Na Węgrzech było wino, u nas nie było, a potem pokochałem Martę i było zabawnie. Zaczęliśmy oglądać świat, kręcić filmy, dostawać jakieś medale, nagrody, z których każda była takim gwoździem do trumny.
Czyli nie lubi pan nagród?
- Ależ skąd, przecież to straszliwa głupota.
Kim byłby pan dzisiaj, gdyby nie szkoła teatralna?
- Aktorem zostałem przez przypadek. Nie chciałem nim być i nadal nie chcę, choć czasami bywam. Po latach, gdy moje życie zmierza do finału, stwierdzam, że powinienem zajmować się pisaniem. Literatura jest największą ze sztuk. Za nią są malarstwo, muzyka, teatr. A kino to sztuka jarmarczna.
Łódzka filmówka, praca w kopalni, rok później PWST w Krakowie...
- Myśli pani, że towarzyszył mi upór w dążeniu do celu? Nie, ja po prostu nie chciałem iść do wojska. Jak wyrzucili mnie z Łodzi, poszedłem pracować do kopalni, ale wojsko dalej mnie szukało. Szkoła aktorska była jedyną deską ratunku dla dyslektyka, który nie umie mnożyć, dzielić, a jak widzi cyfry, to zasypia. Do kolejnych egzaminów namówił mnie profesor Modrzewski. A później powiodło mi się w zawodzie. Dlaczego miałbym go nie wykonywać, skoro mogłem zarobić parę groszy i wyjechać z teatrem w świat?
Niedawno dostał pan ciekawą propozycję.
- Był u mnie Jarek Żamojda z producentem. Rozmawialiśmy o roli w "Młodych wilkach 3". Nie jest to film ani kierunek, który mnie porywa, ale przyjechało dwóch dżentelmenów ze scenariuszem, rola jest fajna, więc zagram.
Dobra materialne nie mają dla pana znaczenia, zatem i gaża nie byłaby najważniejsza?
- To zależy. Żeby nie przykładać wagi do pieniędzy, trzeba je mieć. Jeżeli biedak mówi, że nimi gardzi, to co to za rezygnacja? Istota posiadania polega na dzieleniu się z innymi, ale polscy nowobogaccy jeszcze tego nie rozumieją.
To prawda, że będąc na Węgrzech, zrzucał pan pieniądze z balkonu?
- Tak.
W jakim celu?
- Mówi się, że ktoś wyrzuca przez okno pieniądze. Nigdy tego nie widziałem, więc postanowiłem zobaczyć. I nie żałuję. To fantastyczne przeżycie patrzeć na ludzi, którzy zbierają pieniądze i uciekają, a starcy biegają jak sarenki. Pewnie dlatego nigdy nie byłem bogaty. Po 60-tce wybudowałem tylko domek nad jeziorem.
Z tej okazji dostał pan od Zbigniewa Preisnera konia na imieniny.
- Swego czasu miałem cztery, ale jeździectwo nigdy nie było moim hobby. Z Tadeuszem Łomnickim uczyłem się jeździć do filmu "Pan Wołodyjowski", ale w roli Ketlinga nawet nie wsiadłem na konia. Później trochę jeździłem. Bez większej przyjemności. W końcu wszystkie moje konie oddałem dzieciom do hipoterapii.
Ma pan w domu zwierzęta?
- Tak, mam dwa psy: Bruna, który jest stary i nic nie widzi, i Białą, którą wziąłem ze schroniska. Bruno, mimo lęku przed wodą, wypłynął kiedyś za mną na środek jeziora, by mnie ratować. Niech mi pani pokaże jednego starego, ślepego człowieka, który rzuca się na pomoc komuś, kogo kocha.
Jak wygląda pana dzień?
- Mieszkam nad jeziorem niedaleko rodzinnego Kowala na Kujawach. Czasami przyjdzie mi do głowy, żeby napisać wiersz albo piosenkę. Później wysyłam teksty Janowi Kantemu Pawluśkiewiczowi, Zygmuntowi Koniecznemu albo Zbigniewowi Preisnerowi. Jak ich zachwyci temat, to piszą muzykę.
A jaka tematyka jest pana sercu najbliższa?
- Czas, czyli przemijanie i jego skutki. Tak naprawdę jedyną rzeczą godną uwagi jest nasz finał. W jednym z tekstów napisałem, że życie jest bękartem śmierci. Ta zaś jest czymś fascynującym. Momentem, w którym człowiek się sprawdza.
I nigdy się pan jej nie bał?
- Nie, tak samo jak przemijania i starości. Niektórzy trzymają się młodości, zdrowo się odżywiają, chudną, a to jest kompletna głupota. Przecież wszystko jest w ręku Boga, losu. Zrozumiałem to dosyć szybko. Urodziłem się w małym mieście, wiele razy widziałem początek i koniec zwierząt, ludzi, dzieci. Przy śmierci bliskich paliła się gromnica, a myśmy się modlili i czekali, kiedy nastąpi ostatni oddech. Nie było paniki, lecz tajemnica i czułość. Nie sądziłem, że dotrę do czasów, kiedy ludzie będą umierać jak psy w odosobnieniu, bez trzymania za rękę bliskich.
Co ma pan w planach?
- Obchodzę się bez marzeń, celów, planów. Myślę, że obserwacja mojego przemijania, zwierząt, pór roku jest męskim i bardzo dla mnie ważnym zajęciem. Przy okazji może zagram u Żamojdy, może coś napiszę dla kolegów jazzmanów, z którymi występuję w zespole De Profundis i może wreszcie dokończę książkę "Moje psie myśli".
Dorota Czerwińska
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***