Reklama

Jan Englert: Tęsknię za graniem

Od 15 lat jest dyrektorem artystycznym najważniejszej sceny teatralnej w Polsce - Teatru Narodowego w Warszawie. Ponieważ brakuje mu wyzwań aktorskich, przyjął rolę w serialu "Diagnoza".

Od 15 lat jest dyrektorem artystycznym najważniejszej sceny teatralnej w Polsce - Teatru Narodowego w Warszawie. Ponieważ brakuje mu wyzwań aktorskich, przyjął rolę w serialu "Diagnoza".
Jan Englert na planie serialu "Diagnoza" /Tomasz Urbanek /East News

Rozmawiamy w pana dyrektorskim gabinecie w Teatrze Narodowym. W tym roku mija 15 lat, od kiedy zajmuje pan to stanowisko. Pamięta pan moment, gdy po raz pierwszy wszedł do tego gabinetu jako jego gospodarz?

Jan Englert: - Pół roku przygotowywałem się do tego. W tym gabinecie urzędował Jerzy Grzegorzewski, a ja po sąsiedzku, w saloniku obok, pracowałem nad następnym sezonem przy pełnej atencji ówczesnego dyrektora. Wszystko odbyło się bezkrwawo, jak na ten kraj, wzorcowo. Żadnych sensacji tu nie było.

Aktorzy wciąż trzymają się teatru...

Reklama

- Media napędzają popularność i nabijają kasę, a w teatrze pracuje się od podstaw. Scena teatralna ma jedną zaletę - aktor co wieczór ma poczucie władzy. Dzieje się tak tylko w teatrze. Jest to też miejsce, w którym można pokazać, co się potrafi. Scena weryfikuje umiejętności zawodowe.

Rozglądam się po gabinecie i nie widzę zdjęcia córki na biurku. A w serialu "Diagnoza" pana bohater takowe posiada...

- Ponieważ mieszkamy razem i codziennie się widzimy, nie muszę stawiać sobie zdjęcia córki. Mam ją w realu.

Dlaczego zdecydował się pan zagrać w serialu "Diagnoza"? Dla rozrywki, odskoczni?

- Jeżeli coś naprawdę umiem, tak mi się wydaje, jest to aktorstwo. To mój wyuczony zawód. Z racji tego, że obecnie pracuję jako urzędnik państwowy, jako pracodawca, nie mam ofert aktorskich. Bo kto chce mieć dyrektora w obsadzie? A ja tęsknię za graniem, za kamerą. Dlatego chętnie przyjąłem rolę w "Diagnozie". Mam na koncie ponad sto ról filmowych, ale na przestrzeni piętnastoletniej pracy na moim stanowisku, zagrałem tylko w paru filmach i trzech czy czterech serialach, zawsze z zamkniętym wątkiem. Nie grałem nigdy w telenoweli. I nie zagram.

Dlaczego?

- Chociażby ze względu na rytm, w jakim odbywa się praca na planie. Z dnia na dzień. Zawsze boję się zaplątania w coś, co będzie miało 15 sezonów. To jednak ryzyko. Najciekawsza w tym zawodzie jest możliwość kreowania czegoś nowego. A w telenoweli wciąż międli się te same dialogi w różnych wersjach. "Ile słodzisz? Trzy łyżeczki?" - każdy to umie zagrać. Dawniej kobiety siedziały w oknach i patrzyły, co się dzieje na ulicy, potem kupowaliśmy gazety, gdzie drukowane były powieści w odcinkach. Był też czas, kiedy słuchaliśmy "Matysiaków" w radiu. A dzisiaj są telenowele. To tak, jakbyśmy mieli znajomych, u których regularnie bywamy i oni mają straszne kłopoty, w których na szczęście nie musimy uczestniczyć bezpośrednio. To jest najprostszy sposób porozumienia między wykonawcą a odbiorcą.

Ciekawa jestem, jak reaguje ekipa filmowa, kiedy pojawia się pan na planie? Są stremowani?

- Nie reżyseruję na planie. Nie ma nic gorszego niż reżyserujący aktor. Wiem, jak to smakuje. Czasem coś sugeruję, ale delikatnie. I moje propozycje albo są przyjęte, albo nie. W serialu "Diagnoza" zaproponowałem, żeby mój bohater miał motywację dla swoich bezwzględnych działań, a mianowicie szukał lekarstwa dla własnego dziecka. To nie rozgrzesza jego niegodziwości, ale daje postaci ludzki rys. I zostało to zaakceptowane. Nie jestem trudnym partnerem. Tak mi się przynajmniej wydaje, diabli wiedzą, jak to wygląda z drugiej strony (śmiech). Nie umiem pracować w konflikcie. Nie mam przyjemności. Jestem człowiekiem kompromisu i się tego nie wstydzę. Lubię lubić i nienawidzę nienawidzić.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że woli pracować z kobietami niż z mężczyznami. Jestem kobietą i nie widzę w nas nic szczególnego...

- Koleżanki skarcą panią za to wyznanie. Kobieta jest bogatsza wewnętrznie i bardziej skomplikowana niż mężczyzna. Mężczyźni są wyciosani w liniach prostych, a kobiety mają mnóstwo zaułków do zwiedzania. Z tym, że nie zawsze jest tam pięknie, ale na pewno o wiele ciekawiej.

Czasami mam wrażenie, że kobiety stają się coraz bardziej podobne do mężczyzn. Współczesność dużo zmieniła i nie tylko w tej dziedzinie.

- Ciągle nie zdajemy sobie sprawy z niebywałych skutków, jakie niesie ze sobą internet. Z mojego punktu widzenia jest to demolka humanizmu. Internet ma nieprawdopodobną władzę nad duszami i głowami ludzi. Daje pozór wolności i narzuca relacje - każdy może powiedzieć, co chce, ma przyjaciół i wrogów wirtualnych. Chociaż siedzi w Piotrkowie Trybunalskim, to wydaje mu się, że jest w Nowym Jorku, Sydney. Nie zdaje sobie jednak sprawy, co dzieje się w jego najbliższym otoczeniu.

Meryl Streep powiedziała kiedyś w wywiadzie: "To, co o mnie piszą, nie ma wpływu na moje życie zawodowe". Podpisuje się pan pod tym stwierdzeniem?

- Oczywiście łatwo to powiedzieć, kiedy nam się wiedzie, wtedy stajemy się bardzo tolerancyjni, a kiedy się nie wiedzie, już z tą tolerancją jest gorzej. Z pozycji Meryl Streep, a nawet mojej w tym kraju, łatwo zdobywać się na głoszenie takich złotych myśli. Pojawia się możliwość udawania boga, który łaskawie patrzy na słabości ludzkie.

Ale gwiazdy show-biznesu to współcześni bogowie.

- Im się tylko tak wydaje. Są jak jętki jednodniówki. Ci bogowie rodzą się i umierają na pęczki. To są sukcesiki. Profesor Bauman (Zygmunt Bauman, socjolog i filozof - przyp. red.) powiedział: - Dzisiaj sentencja Kartezjusza "myślę, więc jestem" brzmiałaby "widzą mnie, więc jestem".

Nie myślał pan o wydaniu pamiętników?

- Nie rozumiem tego przeświadczenia, które towarzyszy wielu znanym mi ludziom, że ma się innym coś do powiedzenia. Mam opinię zarozumiałego i czasami tak sam o sobie myślę, a mimo to nie chciałbym epatować sobą, wydając o sobie książki czy prowadzić bloga. Może przyjdzie na to czas.

Według mnie ludzie chętnie słuchają, co ma pan do powiedzenia.

- Słuchają? (śmiech) Podobno nieźle kombinuję zdania. To efekt współpracy i towarzyszenia moim wybitnym mistrzom, od których się naprawdę uczyłem. W tej chwili czeladnicy uważają, że mistrz powinien ich szukać, a nie odwrotnie. Leżąc na progu, chcą, żeby mistrz się o nich potknął i powiedział: "Dziecko, chodź, ja cię poprowadzę!". Za łatwe. Zresztą po co mistrzowie, skoro wszystko jest w internecie. Jak mamy z czymś problem, to pyk, pyk, do Google'a i wszystko wiem. Pytanie tylko, czy wszystko...

Rozmawiała Marzena Juraczko

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Jan Englert
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy