Reklama

Jan Englert: Jak Daniel Craig

"Śluby panieńskie" Aleksandra Fredry pokaże w poniedziałek, 27 marca, Teatr Telewizji. Dlaczego Fredro? "Bo zajmuje się człowiekiem, a nie polityką czy religią" - mówi Jan Englert, reżyser spektaklu. "A w sferze relacji damsko-męskich, wbrew pozorom, zbyt wiele się nie zmieniło" - dodaje.

"Śluby panieńskie" Aleksandra Fredry pokaże w poniedziałek, 27 marca, Teatr Telewizji. Dlaczego Fredro? "Bo zajmuje się człowiekiem, a nie polityką czy religią" - mówi Jan Englert, reżyser spektaklu. "A w sferze relacji damsko-męskich, wbrew pozorom, zbyt wiele się nie zmieniło" - dodaje.
Cenię sobie moją drugorzędność - zapewnia Jan Englert /Marek Ulatowski /MWMedia

W poniedziałek wieczorem w Teatrze Telewizji widzowie w całej Polsce będą mogli zobaczyć "Śluby panieńskie" Aleksandra Fredry w pana reżyserii. Dlaczego niektóre teksty - jak ten - nigdy nie przestają nas obchodzić?

Jan Englert: - Fredro, podobnie jak Shakespeare czy Moliere, zajmował się człowiekiem. Nie polityką, nie religią - tylko człowiekiem. A w sferze relacji damsko-męskich, wbrew pozorom, zbyt wiele się nie zmieniło...

Czy Klara, grana przez Kamilę Baar, to feministka?

- Myślę, że feministki nie byłyby zadowolone z tego porównania. Zbyt łatwo przegrywa.

Reklama

Ten spektakl to "przeniesienie". Co to właściwie znaczy?

- To nie jest transmisja bezpośrednia, bo teatr filmowany przez kamery z perspektywy widowni, byłby nie do oglądania. Byłby płaski, a przez to nudny. Dlatego też każda adaptacja sztuki teatralnej granej na scenie teatru, a pokazywanej w telewizji wymaga nowej inscenizacji. Przy przeniesieniu role są lepiej przygotowane, bo aktorzy grali je przecież wielokrotnie w teatrze, ale trzeba pilnować, by tym razem zagrali "pod kamerę", troszkę inaczej, subtelniej. Niektóre sytuacje trzeba zmieniać pod konkretne kadry. Światło musi być ustawione inaczej. Na scenie prócz aktorów jest też telewizyjna ekipa realizacyjna, co wpływa na sposób pracy.

Ale jest pole do popisu dla reżysera. Jego wpływ na całość jest większy, niż w klasycznym przedstawieniu.

- Tak, w teatrze podmiotem jest aktor, w filmie czy telewizji podmiotem jest reżyser. Mogę powiedzieć, że jestem dość sprawnym realizatorem spektakli telewizyjnych.

Jak wyglądała praca nad przeniesieniem?

- Trudność polegała - jak to zwykle bywa - na braku czasu. A więc najpierw w Teatrze Narodowym od 9:00 do 18:00 nagrywaliśmy spektakl dla telewizji, a o 19:00 to samo przedstawienie graliśmy dla publiczności teatralnej.

To musiało być dla aktorów wyjątkowo trudne kondycyjnie.

- No tak, działaliśmy jak stachanowcy... Ale to było niesłychanie pouczające doświadczenie pokazujące aktorom różnicę między pracą na prawdziwej scenie i na scenie Teatru Telewizji. Znakomite ćwiczenie warsztatowe.

I jakie wnioski wyciągnęli aktorzy?

- Myślę, że jak zobaczą spektakl w Teatrze Telewizji będą chcieli podzielić się wrażeniami. Aktor musi zobaczyć na ekranie efekt swojej pracy. Na tym polega różnica - w teatrze reakcja zwrotna publiczności jest natychmiastowa.

12 godzin pracy niemal bez przerwy musiało być wyzwaniem, zwłaszcza dla kobiet.

- W tym przedstawieniu reżyser nie pozwalał kobietom zbytnio zajmować się własną urodą. Zresztą piękna kobieta, źle grająca, jest brzydka, a brzydka dziewczyna, która dobrze gra, po 5 minutach staje się piękna. Podobnie zresztą jest w życiu. Ktoś powierzchownie ładny, a nieinteresujący przestaje być atrakcyjny.

A od strony technicznej jak to wyglądało?

- Światło telewizyjne musiano instalować między 6:00 a 7:00, trzeba było zaklejać numerki na fotelach na widowni, by nie było ich widać w kamerze - technikalia, ale ważne. Dodatkową trudnością w realizacji było to, że widownia znajdowała się po dwóch stronach sceny. Dzięki pani Barbarze Hanickiej, znakomitej scenografce, znaleźliśmy się na prawdziwej wsi, aktorzy chodzili po trawie, wszystko było bardzo naturalne i dające nowe możliwości interpretacji tekstu.

Kostiumy też nie były typowo "fredrowskie".

- Były takie same, jak w spektaklu teatralnym. Jako reżyser chciałem, by widz nie odbierał tego przedstawienia jak czegoś dawno nieaktualnego. I choć nie zmieniałem tekstu Fredry, to udało nam się uzyskać pewną naturalność i płynność narracji. Rozmawianie wierszem jest największą sztuką aktorską - byle aktor tego nie potrafi.

Premiera sztuki była 10 lat temu.

- To Patrycja Soliman i Marcin Hycnar, jeszcze jako studenci Szkoły Teatralnej, zainspirowali mnie do tego, by wystawić Fredrę w Narodowym. Kiedy zobaczyłem ich egzamin z fragmentu "Ślubów panieńskich" pomyślałem, że oto mam odtwórców ról. I nie pomyliłem się.

Po co widzowie przychodzą do teatru?

- By przeżyć coś tu i teraz. Teatr istnieje tylko w czasie teraźniejszym - nie w przeszłości ani w przyszłości. Każdy spektakl jest inny, bo zawsze zmienia się jeden składnik - publiczność. Widz potrzebuje jasnej konwencji, żywych ludzi, nie fałszowanych obróbką cyfrową.

Czy w teatrze lepiej się sprawdza artysta czy rzemieślnik?

- Gdyby teatr składał się wyłącznie z artystów nie zrobilibyśmy ani jednego przedstawienia... Artysta to słońce, wokół którego krążą planety. Wolę więc teatr budowany przez rzemieślników. Ale gdy trafia się prawdziwy artysta, chętnie przyjmuję na siebie rolę czeladnika.

Sądząc po liczbie tytułów granych w Narodowym i po frekwencji, teatr bynajmniej nie wychodzi z mody. A wydawałoby się, że w czasach smartfonów to rozrywka nieco passé.

- Im bardziej świat będzie się wirtualizował, tym większa będzie tęsknota za teatrem i autentycznym doznaniem. Internet jest śmiercią dla humanizmu. Daje nam pozór wolności. Wydaje się, że jesteśmy internetową rodziną, ale to ułuda - nawet zwoływane przez Internet protesty trwają chwilę, wszystko jest spłaszczone, niehumanistyczne. Czy można przeżyć coś naprawdę bez bezpośredniego kontaktu? Internetowy flirt na przykład? A co z drżeniem łydek, co z tym teatrem odgrywanym przed sobą nawzajem? Jeśli tego nie ma, to właściwie znika połowa przyjemności z poznawania drugiej osoby. Ileż to razy jest tak, że z flirtu nic nie wynika, a przyjemność flirtowania pozostaje.

Poza tym teatr to jedno z ostatnich miejsc, gdzie wciąż możemy usłyszeć piękny język.

- W "zwykłym" świecie przestaliśmy rozmawiać, a jedynie informujemy się, a kiedy już mamy podjąć rozmowę, to krzyczymy. To Fredro pisał "Nie słyszymy się wzajemnie, rozumiemy jeszcze mniej".

Pana największa satysfakcja?

- Sukces "Kordiana" w mojej reżyserii. Podoba się bardzo widowni, zwłaszcza młodej. A mówi przecież o sprawach w gruncie rzeczy nieprzyjemnych. Bo stwierdzić trzeba, że przez dwieście lat od napisania dramatu, jako naród właściwie się nie zmieniliśmy. Sukcesem zaś dla mnie, jako aktora, jest za każdym razem ten moment, kiedy stoję na scenie, robię pauzę, a publiczność wstrzymuje oddech wraz ze mną.

Czy lubi pan te chwile, kiedy już wiadomo, że przedstawienie się udało i dobiega końca?

- Nie lubię ukłonów i pozowania do zdjęć.

A propos - na zdjęciu z Danielem Craigiem wyglądalibyście jak bracia.

- Jedyna recenzja mojego grania, którą wyciąłem sobie z zagranicznej prasy, bo mnie tak rozbawiła, brzmiała mniej więcej tak: "W przedstawieniu główną rolę zagrał polski aktor niezwykle podobny do ostatniego odtwórcy Bonda". Równie dobrze mogliby porównać Craiga do Englerta, prawda? Oczywiście przy innym rozdaniu kart...

Zdecydowanie tak.

- Ja jednak cenię sobie moją drugorzędność...

Rozmawiała Anna Popek (PAP Life).

INTERIA.PL/PAP
Dowiedz się więcej na temat: Jan Englert
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy