Reklama

Jake Schreier i Nat Wolff o "Papierowych miastach": Nostalgiczne dzieciaki

"Już w trakcie prac nad ekranizacją 'Gwiazd naszych wina' byłem pewien, że przeniosę na ekran także kolejną, równie fantastyczną powieść Johna Greena" - mówi Wyck Godfrey, producent "Papierowych miast". O filmie z reżyserem Jakiem Schreierem oraz odtwórcą głównej roli Natem Wolffem rozmawia Anna Bielak.

"Już w trakcie prac nad ekranizacją 'Gwiazd naszych wina' byłem pewien, że przeniosę na ekran także kolejną, równie fantastyczną powieść Johna Greena" - mówi Wyck Godfrey, producent "Papierowych miast". O filmie z reżyserem Jakiem Schreierem oraz odtwórcą głównej roli Natem Wolffem rozmawia Anna Bielak.
Cara Delevingne, Jake Schreier i Nat Wolff na premierze filmu "Papierowe miasta" w Nowym Jorku, 21 lipca 2015 /AFP

Historia o nastolatkach mierzących się z chorobami i śmiercią wyniosła na szczyty popularności utalentowaną Shailene Woodley. W "Papierowych miastach" gra kolejna młoda gwiazda srebrnego ekranu Cara Delevingne oraz znany z "Gwiazd..." (i serialu "The Naked Brothers Band") Nat Wolff. Historię o dziewczynie, która "tak kocha tajemnice, że staje się jedną z nich", o zauroczonym nią chłopaku, o niewinności, przyjaźni i mitycznej wędrówce przez Amerykę wyreżyserował Jake Schreier. Film o nastolatkach to jego drugi pełen metraż (pierwszym był świetnie przyjęty "Robot i Frank" z Frankiem Langellą i Jamesem Marsdenem).

Reklama

Z reżyserem i Natem Wolffem, który wcielił się w rolę Quentina, spotykamy się w Londynie, jest ciepło i przyjemnie; będzie gorąco, kiedy film trafi do kin. "Papierowe miasta" mają szansę stać się hitem tego lata.

Anna Bielak: Nat, twierdzisz, że "Papierowe miasta" Johna Greena to powieść wyjątkowa. Od razu poczułeś, że rozumiesz Quentina, w którego wcieliłeś się w filmowej adaptacji książki. Co was łączy?

Nat Wolff: - Kiedyś byłem takim dzieciakiem, jak Quentin! Czytając książkę i później myśląc o sobie jako o odtwórcy głównej roli czułem się jak ktoś, kto znajduje maszynę czasu. Jedno mgnienie oka przeniosło mnie w przeszłość. Podobnie jak Q. miałem kiedyś dwójkę najlepszych przyjaciół, z którymi spędzałem całe dnie. W towarzystwie dziewczyn też zachowywałem się jak romantyczny, zawstydzony naiwniak. Zamiast ich słuchać i z nimi rozmawiać, projektowałem na nie obraz ideału - fantazję, w którą uparcie się wpatrywałem. Z drugiej strony jako nastolatek byłem też niewinny i sądzę, że w trakcie kręcenia filmu wszyscy odnaleźliśmy w sobie taką dawną, trochę już zapomnianą, przepiękną niewinność.

Niewinne dzieciaki są w szkole popularne? Czy to wartość, którą docenia się później?

Nat Wolff: - Na początku chodziłem do typowej szkoły średniej i nikt tam nie zwracał na mnie uwagi. Później przeniosłem się do artystycznego liceum i moje notowania znacznie wzrosły [śmiech]. Kiedy kończyliśmy zdjęcia do filmu czułem się trochę otumaniony wspomnieniami i wcale nie chciałem opuszczać fikcyjnych papierowych miast. Nagle stały się znacznie bardziej prawdziwe, niż wszystko inne wokół.

Jake, czym są tytułowe papierowe miasta?
 
Jake Schreirer: - To nazwa stworzona przez dwójkę kartografów - Earnesta G. Alpersa i Otto Lindberga, którzy w celu oznaczenia wykonanej przez siebie mapy umieścili na niej nieistniejące w rzeczywistości, papierowe miasto - Agloe w stanie Nowy Jork. Gdyby kiedykolwiek to miejsce pojawiło się na innej mapie, mogliby dowieść plagiatu. Bardzo pociągało mnie w tej historii połączenie fikcji z prawdą. Wiszące nad tą historią tajemnice dodały jej charakteru, były jak silnik napędowy, dzięki któremu fabuła nabierała rozpędu.

Margo Roth Spiegelman, wokół której ta fabuła jest upleciona i którą fascynuje się Quentin ucieka do jednego z takich miast. Jest niezależna i szalona. Q. planuje swoją przyszłość rozsądnie i standardowo. Nie ma tendencji do łamania zasad. Taki bohater nie wydał ci się nudny, Nat?

Nat Wolff: -  Pewnie na pierwszy rzut oka wydaje ci się, że większość nastolatków chce być taka, jak Margo? Możliwe. Ja sądzę, że najlepiej byłoby połączyć obie te postaci i znaleźć siebie gdzieś pomiędzy nimi; między skrajnościami. Margo jest dowcipna, spontaniczna i rządna przygód, ale nie zawsze można na niej polegać, a to już nie jest fajne. Poza tym myślę, że jeśli przyjrzymy się sprawie głębiej, uda się zauważyć, że między obsesyjnym planowaniem każdego kroku (przypadłością Quentina) a ciągłymi ucieczkami Margo jest więcej podobieństw, niż różnic. Dzięki temu oboje mogą się czegoś od siebie nauczyć.

A czego ty musiałeś się nauczyć, żeby wcielić się w rolę Quentina?

Nat Wolff: - Najtrudniejsze do zagrania są sceny, w których musisz np. podnieść ołówek i zamyślony spojrzeć przez okno. Koszmar! [śmiech] Totalnie nie umiem się zamyślać na zawołanie! Poza tym autentycznym wyzwaniem było prowadzenie samochodu. Kręciliśmy w końcu film drogi, a ja zdałem egzamin na prawo jazdy ledwie dwa tygodnie przed wejściem na plan! Byłem wówczas najgorszym kierowcą na świecie. Cara [Delevingne] bardzo mnie wtedy podtrzymywała na duchu. Tak naprawdę była jedyną osobą, która stawała w mojej obronie i twierdziła, że nieźle sobie radzę za kierownicą! Wiesz, dlaczego?

Nie mam pojęcia.

Nat Wolff: - Bo jest jeszcze gorszym kierowcą, niż ja! [śmiech]

Jake, obsadzenie Cary Delevingne w głównej roli było dla ciebie oczywistą decyzją?

Jake Schreirer: - Oprócz Cary Delevingne na przesłuchaniach pojawiło się mnóstwo świetnych aktorek, ale kiedy po kilku dniach wróciłem do zdjęć, które zrobiliśmy Carze poczułem, że jest w niej prawda i wiarygodność, jakiej potrzebuje postać i jakiej nie ma żadna inna aktorka, która starała się o tę rolę. Cara ożywiła Margo, użyczyła jej swojego charakteru, tchnęła w nią niesamowitą energię. 

Oprócz Cary na planie pojawiał się też John Green - autor powieści, którą wspólnie ekranizowaliście. Pomagał wam czy przeszkadzał?

Nat Wolff: - John tylko chodził w kółko po planie, rzucał żartami jak z rękawa i ciągle coś jadł! [śmiech] Uważam, że jego obecność była jednak niezbędna! John nie jest facetem, który niepytany udziela wskazówek, ale bije od niego niezwykle pozytywna energia. Pomagał tworzyć atmosferę, w której chciało się pracować i przebywać. Dzięki niemu czuliśmy, że wszystko, co robimy jest naprawdę ważne.

Jake Schreirer: - Fakt, że to, co kręciliśmy, odpowiadało Johnowi, dawał mi pewność, że film będzie też satysfakcjonował fanów jego powieści. Bardzo podobało mi się to, że zależało mu przede wszystkim na oddaniu na ekranie charakteru jego historii, na sprawnej żonglerce wątkami i nie sprzeniewierzaniu się wymowie powieści. Nie kłóciliśmy się o szczegóły, choć zawsze kiedy była taka możliwość, staraliśmy się być wierni detalom opisanym w powieści. Kiedy musieliśmy coś zmienić, żeby lepiej pracowało na rzecz filmu, John nie stawał nam na drodze.

Nat Wolff: - Poza tym John napisał "Papierowe miasta" z perspektywy Quentina. Mnóstwo informacji o nim wyniosłem z książki, ale niebagatelnym wsparciem podczas pracy nad rolą były dla mnie nasze długie rozmowy. Dziś John jest dla mnie jak starszy brat. Co ciekawe, dyskutowaliśmy przede wszystkim o tym, czego nie chcemy w filmie.

Co to było?

Nat Wolff: -
Nie chcieliśmy, żeby z filmu wynikało, że idealizowanie innych osób to dobra rzecz. To nie dowód, że jesteśmy romantyczni. Nie chciałem też grać w filmie, w którym nie ma prawdziwych emocji i wiarygodnych bohaterów. Do amerykańskich kin wchodzi mnóstwo fabuł, w których 27-latkowie wcielają się w postaci o dekadę od siebie młodsze. Nie dość, że ich nie rozumieją, to jeszcze nie potrafią się komunikować ze sobą nawzajem na poziomie aktorskim. Zależało mi, żeby nasza ekranowa przyjaźń była dla widzów autentyczna.

Dla mnie ogromny autentyzm tego filmu kryje się w nostalgii za młodością, w której smartfony nie odgrywają pierwszoplanowej roli. Jake, twój poprzedni film "Robot i Frank" był nostalgiczną historią science-fiction. Na pozór to do siebie nie pasuje, tak jak mówienie o nostalgii w kontekście historii dla młodzieży - dla mnie takie łączenie przeciwieństw dodaje jednak filmowi magii.

Jake Schreirer: - Moje zainteresowanie projektem totalnie wynikało z poczucia nostalgii, jakie towarzyszy moim myślom o młodości! Wierzę, iż dzięki temu, że (ja i aktorzy) patrzyliśmy na historię z różnych perspektyw, udało się nam wspólnie zbudować pełnowymiarowy obraz młodości. W Q. jest piękna naiwność i mam nadzieję, że młodsi widzowie zechcą się w niej zatracić; starsi jednak od razu poczują, że jego miłosne zauroczenie nie skończy się tak, jak skończyłaby się bajka dla dzieci...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Papierowe miasta
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy