Jadwiga Barańska: Urodziłam się, by zostać aktorką
Niezapomniana Barbara Niechcic i hrabina Cosel. Rzuciła aktorstwo, gdy była na szczycie. Na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, we wrześniu 2015 Jadwiga Barańska odebrała przyznawane przez widzów Diamentowe Lwy dla najlepszej aktorki 40-lecia.
Skończyła pani 80 lat. Czy jest coś, czego pani w życiu żałuje?
Jadwiga Barańska: - Nie. W danej chwili może czegoś żałowałam. Ale jak się robi bilans u schyłku życia, chyba nie można już niczego żałować. Dręczyć się tym, że mogło być inaczej, coś mogłam zrobić lepiej. Po co się dołować?
Jest pani życiową optymistką?
- Niezupełnie. Łatwo wpadam w melancholię, ale gdy chwyta mnie chandra, biorę się w karby. Nie chcę mieć depresji. Moje życie nie było sielanką. Jako 7-latka musiałam pracować w fabryce. Ojciec zginął w czasie wojny, mama, łączniczka podziemia, wpadła, torturowali ją na gestapo, cudem uniknęła obozu. Mną opiekowała się wtedy siostra taty.
Skąd pomysł, by być aktorką?
- Występowałam od dziecka: na koloniach, na szkolnych akademiach. Wybór szkoły aktorskiej to nie był impuls, ja się urodziłam, by zostać aktorką. Mama nie miała nic przeciwko. Była cudownym człowiekiem.
Za pierwszym razem nie dostała się pani do szkoły w Łodzi, i to przez Jerzego Antczaka.
- Pierwszy raz zobaczyłam go na marmurowych schodach pałacu, w którym mieści się szkoła. Miał na głowie kapelusz. Zwrócił moją uwagę. Jako asystent brał udział w egzaminach wstępnych. Nie dostrzegł we mnie talentu. Uznał, że jestem za chuda i za brzydka. Przy 47 kg wagi i 165 cm wzrostu byłam jak patyk. Porażkę przełknęłam, po roku zdałam z wyróżnieniem. Chyba na drugim roku zostałam żoną tego asystenta. Zamieszkaliśmy z moją mamą w Łodzi na 30 m kw. Potem przenieśliśmy się do Warszawy. Mama dużo nam pomagała, wychowywała naszego syna. Była szefową rodziny.
Mąż mówi o pani: kancelaria III Rzeszy, o sobie - kartofel z Wołynia...
- Antczak, który urodził się na Wołyniu, to rozwichrzony artysta. Wielki bałaganiarz. Ja, łodzianka, a ze strony mamy mam jeszcze domieszkę niemieckiej krwi, jestem poukładana, dobrze zorganizowana. Lubię mieć wszystko pod kontrolą i porządek wokół. Mamy różne natury, ciągle się kłócimy, ale po chwili już o tym nie pamiętamy. U nas nie ma cichych dni. Uzupełniamy się i jesteśmy razem szczęśliwi. Za rok będziemy obchodzić 60-lecie ślubu.
Pamięta pani swój debiut przed kamerą?
- To był "Żołnierz królowej Madagaskaru" - grałam kwiaciarkę, na planie poznałam Ignacego Gogolewskiego. Potem zagrałam z nim siedem dużych ról w Teatrze Telewizji. Noszę go w sercu, wiele mnie nauczył. Był cudownym kolegą, chętnie dzielił się wiedzą i doświadczeniem.
Pani pierwszy wielki sukces to rola hrabiny Cosel. Przyniosła pani nagrodę w egzotycznym kraju...
- Film pokazano w 1969 r. na festiwalu w Kambodży, jeszcze przed rewolucją. Dostałam Złotą Asparę. Polski dyplomata ją odebrał, a gdy weszli tam Rosjanie, została ukryta w piwnicy na 5 lat. Potem przemycono ją do Polski. Gdy grałam Cosel, byłam szczuplutka, wielu twierdziło, że nie nadaję się do tej roli, że jestem za brzydka. To było przykre. Pamiętam, że trudność sprawiała mi jazda konna, ale miałam dobrego nauczyciela: Daniela Olbrychskiego (grał króla Szwecji). Na koniu nie ma zmiłuj. Przekonał się o tym Mariusz Dmochowski (August Mocny). Jego ogier raz stanął dęba. Potem on nie chciał dosiąść konia. Grał, siedząc na beczkowozie.
To pani namówiła męża do ekranizacji "Nocy i dni"?
- Usłyszałam, jak Gustaw Holoubek czytał powieść w radiu, i zakochałam się w niej. Antczak twierdził, że to nudziarstwo. Prosiłam, by chociaż przeczytał. Nazajutrz powiedział: "Nakręcę to, a ty zagrasz Barbarę". W roli Ksawuni wystąpiła Magda Zawadzka. Zaprzyjaźniliśmy się z nią i Gustawem Holoubkiem, jestem matką chrzestną ich syna. Kochamy się jak rodzina, choć nie spotykamy się często, bo dzieli nas ocean.
Do kultowych scen filmu należy ta z nenufarami i Toliboskim. A którą pani wspomina?
- Mieliśmy 500 dni zdjęciowych. Powstał 4-godzinny film i 8-godzinny serial. Zdjęcia kręciliśmy m.in. w Seroczynie - filmowym Serbinowie. Tam zbudowano dwór, Antczak kazał przesadzić kilkadziesiąt wierzb, by zyskać typowo polski pejzaż. Barbara zmieniała się na przestrzeni 60 lat. Czasem rano grałam młodą kobietę, po południu starą. Musiałam poddać się długiej charakteryzacji, ale też wszystko ułożyć sobie w głowie, by zagrać wiarygodnie. Scena z nenufarami z cudowną muzyką jest przepiękna. Ja wspominam inną, w cegielni, gdzie musiałam krzyczeć. Był tam straszny pył, który źle podziałał na moje gardło. Na dwa dni zaniemówiłam, a od tego czasu mój głos nieco się zmienił.
Przeczuwali państwo, że film odniesie taki sukces?
- Widzom film się podobał, ale nie miał łatwego życia u władz. Na festiwal w Berlinie w 1976 r. wysłano go bez dwóch aktów, przez co został odrzucony. Dopiero przez zaprzyjaźnione osoby dosłaliśmy brakujące akty. Za rolę Barbary dostałam Srebrnego Niedźwiedzia. Film miał też nominację do Oscara. Ale z każdym rokiem w Polsce żyło nam się gorzej: kolejne projekty męża odrzucano. W 1979 r. wyjechaliśmy więc do USA. Początkowo oficjalnie, potem zdecydowaliśmy się na azyl.
Przerwała pani karierę u szczytu sławy?
- Tak się zdarzyło. Ale czuję się spełniona jako aktorka. Poza tym nie mam instynktu rywalizacji. Nigdy nie umiałam walczyć o role.
Jak się żyje w Stanach?
- Dobrze. Mam słońce i ciepło, co mnie cieszy, bo nie znoszę mrozu i śniegu. Nasz syn Mikołaj jest programistą komputerowym, fizykiem z wykształcenia. Świetnie mu się wiedzie. Mamy sporo amerykańskich znajomych. Mąż jest członkiem Amerykańskiej Akademii Filmowej. Raz w roku dostaje do obejrzenia ok. 80 filmów. Bardzo tęsknimy za Polską i przyjaciółmi. Śledzimy wydarzenia w kraju. Staramy się raz w roku, latem, przyjechać, także po to, by wziąć udział w Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
Ewa Modrzejewska