Reklama

Jadąc do pana Jerzego, strasznie się bałem

Jest aktorem teatralnym. W kinie i telewizji widywaliśmy go sporadycznie (m.in. drugoplanowa rola w "Moim Nikiforze"). Występ w najnowszym filmie Jerzego Skolimowskiego "Cztery noce z Anną", którego światowa premiera odbyła się podczas festiwalu w Cannes, to jego pierwsza duża kinowa rola. Artur Steranko w rozmowie z Tomaszem Bielenia opowiedział o pierwszym spotkaniu z Jerzym Skolimowskim, psychologicznym powinowactwie z odtwarzaną przez siebie postacią oraz niuansach, z których zbudowana jest postać jego bohatera - Leona Okrasy.

Jak właściwie znalazł się Pan w obsadzie filmu "Cztery noce z Anną"?

Artur Steranko: Przypadek. Pan Jerzy ma letni dom pod Olsztynem a ponieważ mój teatralny dyrektor Janusz Kijowski jest jego znajomym z lat filmowych, to zdzwonili się jakoś i Janusz polecił mnie. Pan Jerzy zaprosił mnie do swojego domu, obejrzał mnie, porozmawiał, zrobił parę zdjęć i stwierdził, że mu się podobam i chciałby mnie wziąć. Miał tylko jeszcze innych kandydatów do tej roli, musiałem więc czekać na ostateczną decyzję następne dwa tygodnie.

Reklama

Co prawda grywał Pan już kinowe epizody, ale występ w "Czterech nocach z Anną" można chyba spokojnie potraktować jako filmowy debiut.

Artur Steranko: Tak, to jest największa rola, jaką udało mi się do tej pory zagrać w filmie. Najciekawsza i najtrudniejsza zarazem. Pan Jerzy jest człowiekiem wymagającym: jeśli coś mówi to chce, żeby to było wykonane tak, a nie inaczej. Było to więc dość trudne, ale równocześnie sympatyczne i przyjemne przeżycie.

Kogo Pan gra w tym filmie?

Artur Steranko: Leona... Człowieka, który jest na marginesie życia. Jest obserwatorem, ale zamkniętym całkowicie w swoim świecie. Robi to właściwie ze strachu przed otoczeniem. Żyje w tym swoim świecie i nagle spotyka kobietę, która go w jakiś sposób fascynuje. Oczywiście widz oglądając film nie od razu wie o co chodzi Leonowi, ale w miarę upływu czasu dowiaduje się tego.

Czy zdawał Pan sobie sprawę, kiedy jeszcze czytał Pan scenariusz, że właściwie to będzie "Pana film". Że Pan aktorsko zdominuje "Cztery noce z Anną" w całości, w każdym kadrze?

Artur Steranko: Wyczuwałem, że jest to postać prowadząca cały film, ale... Tam pada niewiele słów. Ten film opowiadany jest głównie obrazem, światłem. Strasznie się tego bałem, bo nie wiedziałem jak się zmieszczę w tym krajobrazie. Ale... to było naprawdę sympatyczne przeżycie i duża nauka na przyszłość.

Na konferencji prasowej po pierwszym canneńskim pokazie wyznał Pan: "Leon to ja". Na czym polega ta identyfikacja?

Artur Steranko: Jako pierwsza scenariusz przeczytała moja żona, która powiedziała mi: "Artur, to jest rola dla ciebie, bo to jesteś ty. Ktoś cię opisał". Oczywiście nie dosłownie, bo przecież Leon jest człowiekiem zupełnie zepchniętym na boczny tor życia, a ja jednak w tym życiu jako Artur uczestniczę. Ale psychologicznie jest to człowiek bardzo podobny do mnie. Rozumiałem więc to, co gram. Nie musiałem ślepo wykonywać poleceń pana Jerzego, dlatego że sam to przez siebie filtrowałem. Było mi to bardzo bliskie. Prywatnie także jestem zamkniętym człowiekiem, oczywiście nie do tego stopnia, ale ta skaza jednak we mnie tkwi.

Pana rola w "Czterech nocach z Anną" wydała mi się niezwykle trudna do zagrania z powodu, o którym Pan już napomknął. To jest praktycznie występ bezdialogowy, w którym ważniejsze od słów Leona jest jego spojrzenie. W jaki sposób pracowaliście nad tym z reżyserem?

Artur Steranko: Cała trudność polegała na tym, że nie wiedziałem czy sposób, w który będę się zachowywał jako aktor, będzie odpowiadał wizji reżysera. Tak się szczęśliwie złożyło, że to współgrało ze sobą. Była to pewnego rodzaju trudność, ale nie tak istotna, żeby przeszkodziła mi w swobodzie poruszania się w ramach tej postaci. Przyznam się jednak, że to szalenie ciekawe doświadczenie. Aktor teatralny posługuje się także ciałem, ale słowo jest bardzo istotne w teatrze. W tym filmie słowo stało się zaś dodatkiem, może nawet nie tak istotnym. Istotny jest obraz, gest, spojrzenie, twarz, ruch oczu... takie minimalne drobiazgi. Świetna nauka dla aktora teatralnego.

Prywatnie jestem człowiekiem dość zamkniętym. Nie jestem na bieżąco z życiem w tym sensie, że mam taki lekki dystans do tego, co się dzieje dokoła i staram się w to nie wchodzić. To pasowało do postaci Leona. Trudność w przekazie polegała na tym, że nie można było tego zagrać, jak to się mówi w teatrze - "od kulisy do kulisy". To musiały być bardzo minimalne ruchy, bardzo minimalne gesty.

Pamięta Pan pierwsze spotkanie z Jerzym Skolimowskim? Kinga Preis, czyli tytułowa Anna, wspomina je z pewnym przerażeniem. Skolimowski wydał jej się szaleńcem.

Artur Steranko: Musze przyznać, że jadąc do pana Jerzego, strasznie się bałem. Słyszałem o nim różne opinie, wiedziałem jaki to jest człowiek. Ale nie "dotknąłem" go jeszcze. Byłem więc szalenie stremowany. Jego małomówność... właściwie pamiętam tylko jego oczy i lekki uśmieszek. To jest taka bariera, która wstrzymuje kontakt z panem Jerzym. Ale widocznie reżyser zobaczył coś we mnie i dlatego wspólnie zrobiliśmy ten film.

Zdumiało mnie w tym filmie, to że Leon nie istnieje na ekranie tylko jako postać. Jego obecność wyczuwamy także w momentach, w których kamera - zawsze z odpowiedniego dystansu, z pewnego ukrycia - filmuje Annę. Jej postać przefiltrowana jest przez spojrzenie Leona, niejako odbija się z nim.

Artur Steranko: Nie przypuszczałem, że to aż tak konsekwentnie będzie "ciągnięte". Myślałem, że będą w filmie sekwencje, które dadzą odpocząć głównemu bohaterowi. Potem się okazało, że jednak nie: albo moja twarz, albo moje spojrzenie.

Jak dużo swobody do improwizacji dawał na planie Jerzy Skolimowski?

Artur Steranko: Mało (śmiech). To nie jest zarzut. Będąc aktorem głównie teatralnym przyzwyczaiłem się do pracy z różnymi ludźmi. Są reżyserzy, którzy dają dużo swobody, którzy początkowo nie wiedza nawet co mają robić - dopiero później aktorzy, będąc na scenie, wypełniają postać i w ten sposób pomagają reżyserowi. Tutaj było inaczej - i takich reżyserów też znam z teatru.

"Cztery noce z Anną" kontrapunktowane są komediowymi scenami, zza których prześwituje czarny humor. Osobiście przeszkadza mi to w poważnym traktowaniu pana bohatera - banalizuje powagę jego chorobliwej przypadłości.

Artur Steranko: Widz ma prawo do swobody interpretacji tego, co widzi na ekranie. Według mnie te komediowe wątki są potrzebne, mało tego - sądzę, że powinno być ich więcej. Jak kręciliśmy film, to sytuacji komediowych, czasami nieprzewidzianych przez reżysera, było więcej. Pan Jerzy umieścił w filmie to, co uznał za stosowne. Sądziłem, że będzie tego więcej i że to wyjdzie lepiej dla filmu, ale... Ja jestem aktorem; pan Jerzy widzi to swoim okiem I zrobił tak jak zrobił. Mnie to nie przeszkadza.

Dużo scen wypadło z ostatecznego montażu?

Artur Steranko: Nakręciliśmy sporo materiału. Film był realizowany w okresie przejściowym między jesienią a zimą. Na początku spadł nam śnieg, potem musieliśmy sobie radzić bez niego. I trzeba było robić "przekrętki" - jeszcze raz powtarzać sekwencje. Ale materiału nakręciliśmy dużo Pan Jerzy miał swobodę wyboru. Zresztą robił to chyba celowo - chciał więcej nakręcić, żeby móc "złożyć" ten film dokładnie w taki sposób, we jaki to sobie zaplanował.

Ten film jest dla mnie w pewnym sensie Kafkowski. Reżyser zresztą podsuwa nam kontekst do takiego odczytania świata neurotycznie introwertycznego bohatera, pokazując pana postać obserwującą przewróconego robaczka lub w scenie sądowej, kiedy Leon O. upodabnia się do Józefa K.

Artur Steranko: Myślę, że pan Jerzy miał to wymyślone od samego początku. Rozmawialiśmy na ten temat już przy pierwszym spotkaniu i dostrzegłem, że on ma to już w głowie. Może nie miał jeszcze obmyślonych konkretnych scen, o których pan wspomina ale na pewno wiedział, że tego typu odniesienia znajdą się w filmie.

Zarówno Jerzy Skolimowski, jak i operator Adam Sikora to osoby o dużej wrażliwości plastycznej. Jak malarskość tego filmu przełożyła się na pracę na planie?

Artur Steranko: Każdy człowiek patrzy inaczej na świat. Kiedy kręciliśmy film był taki moment, że operator powiedział do mnie: "Stań za kamerą". Myślałem, że żartuje a on chciał, żebym pokazał mu to, na co ja - jako Leon Okrasa - patrzę. Żeby kamera była moim okiem. Żeby kamera była spojrzeniem mojego umysłu. To było niesamowite, żeby prosić aktora aby spojrzał w kamerę. Czy to coś daje? Ale operator twierdził, że to mu pomogło w pokazaniu mojego indywidualnego spojrzenia na rzeczywistość.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama