Reklama

Jacek Brzostyński: Ludzie rozpoznają mnie po głosie

Niemal nie ma dnia, żeby nie było go słychać w naszej telewizji.

Niemal nie ma dnia, żeby nie było go słychać w naszej telewizji.
Jacek Brzostyński /Agencja W. Impact

Ile dziennie filmów pan ogląda? A właściwie czyta ich listy dialogowe?

Jacek Brzostyński: - Pracuję zazwyczaj od godziny dziesiątej rano do dwudziestej drugiej, więc łatwo to obliczyć. Z tym, że nie jest to zwykłe czytanie, raczej interpretacja tekstu, który mam przed sobą. Inaczej pracuje się nad filmem akcji niż nad komedią romantyczną czy dramatem. Nie mogę przecież w tym samym tonie powiedzieć "Kocham cię" i "Spieprzaj". Tutaj akurat pomaga mi aktorskie wykształcenie.

Lektor filmowy to trudny zawód?

- W studio nagraniowym trzeba reagować na bieżąco, działać odruchowo, wiedzieć, kiedy można sobie pozwolić na interpretację. Nie ma czasu na wcześniejsze zapoznanie się z fabułą, wszyscy działamy instynktownie. Przy dzisiejszej technice pomyłki nie są wprawdzie tak kosztowne jak kiedyś, ale nadal wygrywa ten, kto najrzadziej się myli. Jako lektor mam być też niezauważalny, niczym sędzia na boisku. No i nie wolno wybrzydzać. Nie jestem szczęśliwy, kiedy mam do przeczytania horror, ale robię swoje. Trzeba być dyplomatą, bo nikt nie wie, co życie jeszcze mu przyniesie.

Ogląda pan filmy, które wcześniej czytał pan w studiu?

- Takie nieszczęścia też mnie spotykają. Nie mam jednak powodu do wstydu, lecz zawsze usłyszę coś, co mógłbym poprawić, przeczytać inaczej. To rodzaj zboczenia zawodowego, które jednak pozwala trzymać się w ryzach. Jeśli kiedykolwiek stwierdzę, że wszystko zrobiłem idealnie, będzie to niewątpliwie sygnał, że pora umierać!

Reklama

A jakie filmy prywatnie pan lubi?

- Tutaj rozrzut jest kolosalny i trudno mi wymienić wszystkie tytuły. Na pewno na tej liście znajdą się fabuły z Clintem Eastwoodem i Bruce'em Willisem oraz wszystkie historie o Jamesie Bondzie, ale tylko do Pierce’a Brosnana. Jakoś trudno mi przełknąć, że agent 007, kojarzony z dowcipem, dystansem i pełną elegancją, zaczął pić piwo...

Ludzie jednak rozpoznają pana po głosie.

- Zawsze mnie to zdumiewa - moja twarz jest nikomu nieznana, nie jestem wziętym aktorem, a ktoś podchodzi do mnie i pyta, czy ja to ja. Mam ogromny szacunek dla takich osób, bo trzeba posiadać nieprzeciętny słuch, aby rozpoznać we mnie Jacka Brzostyńskiego. To miłe uczucie, bo jak każdy nie jestem pozbawiony próżności, rozbuchanej zresztą na studiach aktorskich.

Z jakimi komplementami się pan spotyka?

- Jeden z najpiękniejszych usłyszałem od pielęgniarki, która co trzy miesiące robi mi zastrzyki. "Jak pana słyszę, od razu widzę pański pośladek!".

A nie brak panu występów na scenie?

- Absolutnie nie. Nagrałem się w swoim życiu dokładnie tyle, ile trzeba. Poza tym teatr irytował mnie swoimi intrygami, plotkami, dlatego stałem nieco z boku... I pomyśleć, że na I roku studiów usłyszałem od swojej profesorki, że będę w przyszłości pracował głosem. Jak to? - pomyślałem. Przecież świat leży mi u stóp, a i Oscar jeszcze przede mną!

Życie zweryfikowało młodzieńcze marzenia?


- Na pewno sprawiło, że jestem szalenie nietowarzyskim człowiekiem. Po całym tygodniu pracy nie mam ochoty na wizyty w restauracjach, spotykanie się ze znajomymi, głośne imprezy. Chcę pobyć z rodziną, z żoną, zobaczyć się z dziećmi. To właśnie od córki dostałem najpiękniejszy prezent, czyli saksofon.

Gra pan na nim?

- Na razie stoi zakurzony na półce, bo żebym zaczął go używać, musiałbym mieć wolnostojący dom. Kompozycje powstają natomiast na instrumencie klawiszowym z możliwością zapisywania ścieżek dźwiękowych na kilkunastu kanałach. I w ten sposób coś tam sobie wymyślam i zapisuję. A ewentualna płyta? To będzie wybór kilkunastu utworów spośród około trzydziestu moich kompozycji i aranżacji. Nakładanie różnych dźwięków sprawia mi olbrzymią frajdę i jest świetnym sposobem na relaks.

Jakiej muzyki pan słucha?

- Kocham różne gatunki muzyczne, ale najbardziej cenię Karela Gotta, który poniekąd patronował mojemu małżeństwu. Na koncerty jeździliśmy od lat 80. aż po jeden z ostatnich przed jego chorobą. Udało mi się nawet zdobyć upragniony autograf. Moja żona od razu zachwyciła się jego muzyką i zakochała w niej bez pamięci. To nas z pewnością połączyło. Kochamy Czechy i Czechów. Zawsze dobrze się tam czujemy.

Artur Krasicki

Życie na gorąco
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy