Itay Tiran: To dla mnie czas żałoby
- Bardzo rzadko trafia się taki scenariusz. Od zawsze pociągały mnie historie, w których realizm przełamywany jest metafizyką. "Demon" to wielowymiarowy horror, który rozsadza zasady rządzące gatunkiem od środka. To także wyraziste autorskie spojrzenie na polsko-żydowską historię - mówi w rozmowie z Interią Itay Tiran, którego od 16 października możemy oglądać w ostatnim filmie zmarłego tragicznie Marcina Wrony.
Małgorzata Steciak: Jak to się stało, że izraelski aktor trafił na plan polskiej produkcji?
Itay Tiran: - Moja współpraca z Marcinem Wroną zaczęła się od nieformalnego spotkania. Kiedy poznaliśmy się niemal cztery lata temu w Warszawie, pracowałem w Polsce nad innym projektem. Spędziliśmy razem bardzo przyjemny wieczór, podczas którego przejrzałem pierwszą wersję scenariusza. Pamiętam, że urzekła mnie wtedy otwartość i bezpośredniość reżysera. "Demon" znajdował się wówczas na wczesnym etapie preprodukcji - Marcin wciąż zbierał fundusze i szukał dla swojej opowieści odpowiedniej formy. Nie podpisaliśmy tego wieczoru żadnej umowy ani nic podobnego, ale już wtedy czułem, że nawiązaliśmy nić porozumienia i wrócimy do tematu, kiedy projekt będzie gotowy.
- "Demon" przeszedł od tego spotkania bardzo długą drogę. Kiedy wreszcie udało się doprowadzić ten niełatwy proces preprodukcyjny do końca, Marcin zaprosił mnie na warsztaty aktorskie. Miały pomóc mi nauczyć się grać w polskim języku z innymi aktorami. Dużo improwizowaliśmy, próbowaliśmy wielu rzeczy, by przekonać się, czy pasujemy do siebie. Z radością odkryłem, że jego koncepcja ma sens i wkrótce rozpoczęliśmy regularne próby i przygotowania do filmu.
Co przyciągnęło cię do tego projektu? Pamiętasz swoje pierwsze wrażenie po przeczytaniu scenariusza?
- Bardzo rzadko trafia się taki tekst. Od zawsze pociągają mnie historie, w których realizm przełamywany jest metafizyką. "Demon" to wielowymiarowy horror, który rozsadza zasady rządzące gatunkiem od środka. To także wyraziste autorskie spojrzenie na polsko-żydowską historię. Czułem intuicyjnie, że to bardzo aktualny film, który może stać się punktem wyjścia do ważnej rozmowy na temat przeszłości. "Demon" dotyka delikatnych kwestii w niezwykle interesujący sposób. Nie jest tradycyjnym kinem rozrachunkowym, w którym na pierwszy plan wysuwa się wątek Holocaustu i drugiej wojny światowej.
- Jestem Żydem, moja babcia przeżyła Holocaust. Dla mnie osobiście "Demon" jest naznaczony jej osobowością. Aby odkryć w sobie ducha Hany, żydowskiej dziewczyny, której dusza nawiedza Piotra, czerpałem z rodzinnych wspomnień związanych z młodością mojej babci. Przeniosłem część jej emocji i doświadczeń na ekran, by wzbogacić Hanę o kolejne niuanse.
"Demon" powstał w bardzo krótkim czasie. Mieliście do swojej dyspozycji tylko 22 dni zdjęciowe. Jak wyglądał proces przygotowań do filmu?
- Bardzo długo przygotowywaliśmy się do zdjęć. Skrupulatnie analizowaliśmy nasze postaci, ćwiczyliśmy ujęcie po ujęciu kolejne sceny i zanim padł pierwszy klaps na planie, wszyscy byliśmy maksymalnie skupieni na swoich zadaniach i pewni tego, co robimy. Dużo czytałem na temat opętania, obejrzałem najważniejsze inscenizacje "Dybuka" Szymona An-skiego. To było dla mnie szalenie ekscytujące, bo cały proces przypominał bardziej przymierzanie się do roli teatralnej niż filmowej.
Wielokrotnie podkreślałeś, jak wielkim wsparciem był dla ciebie podczas pracy nad filmem jego reżyser. Po śmierci Marcina Wrony "Demon" będzie odczytywany nieco inaczej.
- Wciąż brakuje mi odpowiedniego dystansu do tej tragedii. Wątpię, czy kiedykolwiek ją zrozumiem. To okropne, że jednego z najbardziej oryginalnych polskich twórców młodego pokolenia nie ma już z nami. Ja natomiast straciłem przyjaciela. Moje myśli i wyrazy współczucia kieruję w stronę Olgi, żony Marcina, która odegrała bardzo ważną rolę w procesie powstawania "Demona". To dla mnie czas żałoby i trudno mi o tym mówić.
- Film pod wieloma aspektami przypomina dziecko. "Demon" stawia teraz swoje pierwsze kroki, więc staram się myśleć, że w tej tragedii jest też życie.
Wspomniałeś, że ''Demon" opowiada o relacjach polsko-żydowskich nie tylko w kontekście Holocaustu. Wrona, inspirując się żydowskim folklorem, stworzył gęsty od znaczeń i symboli metafizyczny horror o opętaniu.
- Wspólnie z Marcinem zgłębialiśmy szeroko pojęty temat opętania, od Haiti po Afrykę i kraje arabskie. Chcieliśmy zrozumieć, jak każda kultura radzi sobie z demonami, co one dla nich oznaczają. Później skonfrontowaliśmy te wierzenia z faktami naukowymi. Jak nowoczesna medycyna podchodzi do tematu opętania? Czy to sublimacja wypartych emocji, które w jednej chwili wypływają na wierzch, przejmując kontrolę nad człowiekiem? Odbyliśmy wiele rozmów z psychologami, psychiatrami i przestudiowaliśmy autentyczne przypadki medyczne. Później skondensowaliśmy zdobytą wiedzę na potrzeby historii, którą chcieliśmy opowiedzieć.
Wcielając się w rolę opętanego mężczyzny, nieustannie balansujesz na cienkiej granicy między stylizacją a kiczem. Jak udało ci się zachować wiarygodność postaci nawet w najbardziej ekspresyjnych momentach?
- Bałem się, że rola Piotra, zbudowana na koncepcie podwójnej tożsamości, łatwo może przedzierzgnąć się w autoparodię, banał. Do tej pory powstało wiele filmów stawiających w centrum problem opętania. To sprawia, że jesteśmy wyposażeni w pewne wyobrażenia na ten temat, archetypy. Żeby stworzyć coś naprawdę autentycznego, musiałem sięgnąć do bardzo osobistych doświadczeń i głęboko skrywanych emocji Chodziło nie tyle o trening wysiłkowy, ale o bardzo precyzyjną mowę ciała, która staje się ważnym elementem postaci. Dużo wysiłku włożyłem w stworzenie osobistego leksykonu gestów, którymi posługuje się Piotr, by później łatwiej było mi stać się Haną, która jest zupełnie inną postacią. Wspólnie z grupą choreografów pracowaliśmy nad specyficznym sposobem poruszania się mojego bohatera. Dodatkowo brałem udział w lekcjach tańca, które miały mi pomóc wzbogacić ekspresję w najbardziej wymagających fragmentach.
To niebywale wymagająca fizycznie rola. W jednej z najbardziej sugestywnych scen bierzesz udział w opętańczym tańcu, w którym demon przejmuje kontrolę nad ciałem Piotra.
- To duże wyzwanie pod względem fizycznym, ale wydaje mi się, że ciągłe zmęczenie paradoksalnie trzymało mnie w stanie napięcia. Dzięki temu odciąłem się od wszystkiego, co w danej chwili niepotrzebne i polegałem na instynkcie, który stał się moim wewnętrznym kompasem.
- Kiedy rok temu pracowaliśmy na planie "Demona" we wrześniu, wieczory były już dosyć chłodne. Temperatura spadała niemal do zera, a my staliśmy na dworze polewani sztucznym deszczem przez członków ekipy. Pewnej nocy kręciliśmy scenę, w której zanurzam się po czubek głowy w błocie. Pamiętam, że to było w czasie Rosz ha-Szana, izraelskiego święta noworocznego. Tego samego wieczoru, kiedy żydowskie rodziny świętowały przy stole, ja niemal nabawiłem się hipotermii. Po skończonych zdjęciach strażacy otulali mnie kocem, który miał pomóc utrzymać prawidłową temperaturę ciała. Wspólnie z Marcinem żartowaliśmy, że zostałem "ochrzczony" w wigilię nowego roku. Oczywiście zapomniałem też założyć zatyczki do uszu i przez najbliższe pół roku wybierałem z nich kawałki błota...
W "Demonie" mówisz po polsku. Jak długo uczyłeś się języka?
- Swoich kwestii najpierw nauczyłem się fonetycznie, ale im dłużej przebywałem wśród Polaków, tym więcej zacząłem rozumieć. Zamiast skupiać się na pojedynczych dźwiękach, zgłoskach i intonacji, mogłem mówić dłuższymi frazami bez zastanawiania się nad każdym wyrazem.
- Mimo że Marcin głęboko wierzył, że uda mi się opanować potrzebne zwroty, miałem mnóstwo obaw. Głos jest jednym z podstawowych narzędzi, jakimi dysponuje aktor. Czy to jest moralnie właściwe, angażować się w projekt, który wymaga ode mnie komunikowania się w kompletnie nieznanym mi języku? Już wcześniej w mojej karierze grałem obcojęzyczne role, ale czułem, że w tym konkretnym przypadku dialog niesie ze sobą wyjątkowe znaczenie. Bardzo długo targały mną wątpliwości, zanim uświadomiłem sobie, że nieznajomość języka nie jest defektem, lecz atutem. Piotr, jak sygnalizowałem wcześniej, jest postacią o bardzo niestabilnej tożsamości. On jest niemalże naczyniem, przez które przelewają się kolejne gesty, słowa. Fakt, że komunikuje się za pomocą języka, którego dobrze nie zna, definiuje go jako człowieka bez właściwości. Dlatego kiedy w kluczowym momencie opowieści Piotr zaczyna mówić w języku jidysz (który ja sam z kolei dobrze znam), od razu pojawia się w nim coś innego, coś autentycznego.
W Izraelu grasz zarówno w kinie, jak i telewizji, ale twoim żywiołem jest scena. Jak doświadczenie teatralne pomogło ci w przygotowaniach do roli Piotra?
- Praca nad "Demonem" pod wieloma względami przypominała przygotowania do spektaklu teatralnego. To było dla mnie nowe doświadczenie, bo w Izraelu na kino i teatr patrzy się jak na dwie niemal wykluczające się dziedziny. Filmowcy uważają aktorów teatralnych za relikt poprzedniej epoki, sam teatr traktują wręcz jak coś gorszego względem kina. Kiedy przyjechałem do Polski na plan "Demona", poczułem, że tutaj zupełnie inaczej patrzy się na relację kina i teatru. Istnieje między nimi pewien rodzaj fuzji: aktorzy filmowi grają w teatrze, reżyserzy teatralni pracują nad kinowymi projektami. Macie ogromny szacunek do teatru - i słusznie, jeśli mogę zauważyć! Po raz pierwszy miałem wrażenie, że jestem w miejscu, w którym mogę połączyć obydwie moje największe miłości.
Twoja miłość do aktorstwa narodziła się niejako przez przypadek. Jako nastolatek grałeś na fortepianie i planowałeś karierę dyrygenta orkiestrowego.
- Myślę, że ten zwrot w moim życiu to w dużej mierze zasługa intuicji i świadomości samego siebie, która pojawiła się u mnie dopiero na pewnym etapie życia. W młodości chodziłem do szkoły muzycznej. A jako że byłem do pewnego stopnia utalentowany, szybko stało się jasne dla wszystkich, że powinienem związać swoją przyszłość z muzyką. Byłem pilnym uczniem i posłusznie odgrywałem rolę cudownego dziecka. Dosyć długo poważnie myślałem o karierze muzycznej. Wszystko wydawało się dla mnie jasne, moja przyszłość zaplanowana.
- Odkąd pamiętam w wolnym czasie brałem udział w różnego rodzaju konkursach wokalnych, warsztatach aktorskich, tanecznych. Ciągnęło mnie w stronę bardzo różnych sztuk, ale byłem skupiony na muzyce. Z czasem, gdy stawałem się coraz bardziej samoświadomy i pojawiały się w moim życiu nowe sytuacje, w których konfrontowałem wyobrażenia na mój temat z rzeczywistością, stawało się jasne, że dyrygentura nie jest dla mnie. Rzuciłem szkołę, założyłem z kolegami zespół rockowy i zacząłem występować na scenie. To doświadczenie chyba stało się pożywką dla mojej anarchistycznej natury. Powiedziałem: pieprzyć to. I porzuciłem swoje plany, nie wiedząc za bardzo, co ze sobą zrobić.
I wtedy pojawiło się aktorstwo?
- Dosyć długo trwałem w tym dziwnym stanie zawieszenia, aż pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, doznałem objawienia.
- Pamiętam ten wieczór wyraźnie. Oglądałem z moim ojcem "Hamleta" Kennetha Branagha w telewizji. W pewnej chwili musiałem wyjść z psem. Jadąc windą spojrzałem na swoje odbicie w lustrze i starałem się imitować szekspirowską frazę "być albo nie być". Potraktowałem to bardzo poważnie. Kiedy wróciłem, usiadłem z powrotem na kanapie - "Hamlet" jest w końcu bardzo długi, więc wciąż miałem przed sobą spory kawałek filmu - i zacząłem rozmyślać. Obejrzeliśmy adaptację do końca i wtedy zwróciłem się do mojego ojca, zupełnie spontanicznie: co ty na to, żebym spróbował zdawać do szkoły aktorskiej? Spojrzał na mnie i powiedział: czemu nie? Zupełnie jakbym zapytał go, czy ma ochotę napić się kawy lub herbaty. Myślę, że na tym etapie rodzice byli już tak zaniepokojeni moimi życiowymi wyborami, że poparliby nawet najbardziej kuriozalny plan, bylebym zaczął wreszcie coś robić.
- Kilka miesięcy później zdałem egzamin wstępny do Beit Zvi, największej szkoły aktorskiej w Izraelu. Dostałem się. Reszta jest historią.
Co dało ci doświadczenie szkoły muzycznej w pracy aktora?
- Lata ćwiczenia gry na instrumencie nauczyły mnie dyscypliny i szacunku do warsztatu, który mam wdrukowany w moje aktorskie DNA. Muzyka jest prawdziwie skończoną dziedziną sztuki, w kontekście niemalże matematycznej definicji. Tutaj nie ma miejsca na udawanie. Dźwięk "do" zawsze będzie "do" - w aktorstwie tego nie ma. Ktoś może uznać, że grasz "re" a inny będzie się upierał, że to "do", i będą o tym debatować do upadłego.
- Obcowanie z muzyką - granie, komponowanie, słuchanie - w istotny sposób wpływa na to, jak twój mózg pracuje. Zmienia twoją percepcję; staje się nawykiem, drugą naturą, rozlewa się na wszystkie dziedziny życia. Kiedy pracuję nad rolą, nie przygotowuję analizy mojej postaci, nie myślę o niej w kategorii tematu, kontrapunktu, dynamiki, pauzy. Ale na przestrzeni lat wytworzyłem pewien nawyk, dzięki któremu wyczuwam te wszystkie elementy niejako intuicyjnie. Muzyka to o wiele więcej niż tylko moje korzenie. To sztuka, która mnie najmocniej ukształtowała.
A co stało się z twoim zespołem rockowym?
- Och, postanowiliśmy zakończyć karierę, kiedy byliśmy u szczytu popularności.