Reklama

Historia miłości przez kamerę

Z Adrianem Bieniezem spotkałem się w tracie krakowskiego festiwalu Off Plus Camera, gdzie jego pełnometrażowy debiut "Gigante", tuż po sukcesie na Berlinale (m.in. Nagroda Specjalna Jury), walczył o Krakowską Nagrodę Filmową. Zacząłem od czołówki "Gigante", która przypomniała mi otwarcia filmów innego pochodzącego z Argentyny reżysera Lisandro Alonso. Czerwony tytuł filmu na czarnym tle, któremu towarzyszy mocna, rockowa muzyka. Zaskoczony Biniez powiedział, że myślał raczej o "Pulp fiction", po czym dodał: "To kwestia wina, które pijemy". O "humanistycznym spojrzeniu na klasę robotniczą", vouyerystycznej komedii romantycznej i uroku plaży w Montevideo reżyser filmu "Ginante", przy translatorskiej pomocy Katarzyny Orysiak, rozmawiał z Tomaszem Bielenia.

Przez cały seans "Gigante" nie opuszczało mnie przypuszczenie, że reżyser filmu jest muzykiem. Muzyczność Twojego filmu jest dla mnie jednym z jego najważniejszych elementów. Wyznacza rytm opowieści, przydaje też filmowi aurę pogodnej melancholii.

Adrian Biniez: Sam jestem fanatykiem muzyki. Chciałem w swym filmie stworzyć postać, która także byłaby fanem muzyki. Długo myślałem nad tym jaka ma być ta muzyka, w których momentach jej użyć. Chciałem, by była ona elementem narracyjnym, żeby wspierała tą opowieść. Żeby nie walczyła z obrazem, tylko go wspierała.

Reklama

Głównym bohaterem filmu jest nieśmiały olbrzym - Jara - pracujący jako ochroniarz w supermarkecie, który doznaje fascynacji sprzątającą w sklepie dziewczyną - Julią. Podczas festiwalu w Berlinie, gdzie "Gigante" miał swoja premierę, powiedziałeś, że początkowo myślałeś o tym, by kobieca postać była wiodąca dla tej historii.

Adrian Biniez: Nie, nigdy nie chciałem mieć kobiecej bohaterki. Po Berlinie napisano wiele rzeczy, które okazały się nieprawdą... Od początku wiedziałem, że głównym bohaterem "Gigante" będzie mężczyzna, ponieważ chciałem się przyjrzeć bliżej problemowi męskiej nieśmiałości. Rodzajowi naiwnego romantyzmu.

Postać Jary oparłeś na osobie swojego przyjaciela?

Adrian Biniez: Tak, ale chodzi tu bardziej o kwestię fizyczną, o podobieństwo ich wyglądu. Po prostu są do siebie podobni. I tyle. Osobowościowo bardzo się różnią.

Dużo jest autobiografizmu w "Gigante"?

Adrian Biniez: Opowieść o tym, że ochroniarz zakochuje się w sprzątaczce pewnego dnia pojawiła się w mojej głowie. Po prostu ja wymyśliłem. Natomiast to, w jaki sposób rozwija się ich relacja, tu już musiałem wpleść parę elementów autobiograficznych z mojej młodości, życiorysy moich przyjaciół. Wszyscy jesteśmy trochę nieśmiali... Ta historia zlepiona jest więc z takich małych, drobnych szczególików z naszych osobistych przeżyć.

Byłem zaskoczony, jak się dowiedziałem, że odtwórcy głównych ról są zawodowymi aktorami. Wyglądali na naturszczyków?

Adrian Biniez: To nie moja zasługa, tylko aktorów. Są po prostu bardzo utalentowani i bardzo dobrze mi się z nimi współpracowało.

Zostali wzięci z castingu?

Adrian Biniez: Jeżeli chodzi o głównego bohatera, to wyłonił go casting. Jednak jak tylko zobaczyłem Horacio, od razu wiedziałem, że to będzie on. Pomyślałem jednak: "To mój pierwszy film, może się mylę... Sprawdzę pozostałych". Inni aktorzy nie przekonali mnie jednak na tyle, że poddałem się temu pierwszemu wrażeniu. Natomiast jeśli chodzi o aktorkę, to jest to... moja była dziewczyna.

Powiedziałeś, że chciałeś tym filmem przewartościować gatunek komedii romantycznej. Mógłbyś się z tego wytłumaczyć?

Adrian Biniez: Zwykle komedie romantyczne zaczynają się w momencie, w którym zawiązuje się relacja między dwójką bohaterów. Natomiast ja chciałem pokazać wcześniejszy moment - ten, w którym jedna osoba zakochuje się w drugiej. Mój film kończy się w momencie, którym oni się po raz pierwszy spotykają ,kiedy pierwszy raz ze sobą rozmawiają. Tak naprawdę nie wiemy jak dalej potoczą się ich losy.

Zaskoczyła mnie w tym filmie jego pogodność, wręcz słoneczność. Zwykle kino, które opowiada o zwyczajnych ludziach, wykonujących zwyczajne czynności niesie w sobie dużą dozę smutku i goryczy. Przyjąłeś inną perspektywę, ale operator filmu miał Cię początkowo namawiać do mroczniejszego spojrzenia na tą historię...

Adrian Biniez: Ale ja chciałem właśnie uniknąć tej tendencji, która eksploruje społeczna nędzę zwyczajnych ludzi. Moja intencją był zrobienie pogodnego filmu, ale przecież bohaterom "Gigante" nie przydarzają się zbyt przyjemne rzeczy. Zależało mi na szerszym spojrzeniu na tę sytuację. Nazwijmy to humanistycznym spojrzeniem na klasę robotniczą...

Oczywiście praca, którą wykonują moi bohaterowie nie jest łatwa, lekka i przyjemna, ich życie nie jest usłane różami, natomiast ja chciałem pokazać, że to nie jedyna strona ich życia. Zależało mi na większej wieloznaczności.

Podobała mi się w twoim filmie ludzka twarz vouyeryzmu. Zazwyczaj podglądanie drugiej osoby powiązane jest w kinie z jakąś seksualną perwersją. Monitoring, poprzez który Jara zbliża się do Julii - narzędzie władzy - u ciebie traci tę złowrogą siłę.

Adrian Biniez: Zawsze kiedy widzę jakąś kamerę, zastanawiam się kto za nią siedzi. Wiem, że bardzo dużo zależy od tej obserwującej osoby. To ona decyduje, jak wykorzysta tą perspektywę. Od samego początku chciałem opowiedzieć ten film jako historię miłości przez kamerę.

Lubisz plażę w Montevideo?

Adrian Biniez: Pochodzę z Buenos Aires, ale mimo faktu, że Buenos Aires jest tak blisko oceanu, to żyje się tam plecami do wybrzeża. Nigdy nie chodziłem na plażę w Buenos Aires. W Montevideo za to spędzałem tam całe dnie. Tak naprawdę ostatnia scena "Gigante", ta, w której Jara i Julia spotykają się na pustej plaży, była pierwszą, którą wymyśliłem. Od niej tak naprawdę zaczął się ten film.

Podoba mi się to, że ona się zbyt szybko nie kończy. Dajesz jej wybrzmieć...

Adrian Biniez: Stwierdziłem, że przycięcie jej byłoby zbyt gwałtowne. Chciałem, żeby on trwała i trwała... Mimo że nie słyszymy nawet o czym oni rozmawiają.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gigante
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy