Reklama

Grzegorz Zariczny: Nie oceniać bohaterów

9 grudnia na ekrany kin trafia fabularny debiut Grzegorza Zaricznego "Fale". W rozmowie z Tomaszem Bielenia reżyser opowiedział, dlaczego zdecydował się nakręcić film o bohaterkach swego wcześniejszego dokumentu; przyznał, że przed zaangażowaniem Tomasza Schimscheinera nie zdawał sobie sprawy z jego popularności; zdradził też, jaki wpływ miał na powstanie mających szansę na oscarową nominację "Więzi" Zofii Kowalewskiej.

9 grudnia na ekrany kin trafia fabularny debiut Grzegorza Zaricznego "Fale". W rozmowie z Tomaszem Bielenia reżyser opowiedział, dlaczego zdecydował się nakręcić film o bohaterkach swego wcześniejszego dokumentu; przyznał, że przed zaangażowaniem Tomasza Schimscheinera nie zdawał sobie sprawy z jego popularności; zdradził też, jaki wpływ miał na powstanie mających szansę na oscarową nominację "Więzi" Zofii Kowalewskiej.
Grzegorz Zariczny na krakowskiej premierze filmu "Fale" /Grzegorz Ziemiański / www.fotohuta.pl /materiały prasowe

Fabularny debiut cenionego dokumentalisty Grzegorza Zaricznego to kontynuacja tematu podjętego przez reżysera w dokumentalnym "Love, love". Główne role w historii o dwóch dziewczynach z Nowej Huty praktykujących w zakładzie fryzjerskim zagrały amatorki - Anna Kęsek i Katarzyna Kopeć były bowiem bohaterkami "Love, love".

Po co robić fabułę z dokumentu?

Grzegorz Zariczny: - Po to, żeby sprawdzić, czy jeśli wymyślę nową przygodę dla bohatera filmu dokumentalnego, to czy ta przygoda doprowadzi do jakichś nowych wniosków, do nowych wyjaśnień. W dokumencie opisujesz świat, ale nie możesz go zweryfikować, nie możesz próbować go zmienić. Fabuła pozwala na kreacyjną narrację i wymyślenie czegoś nowego.

Reklama

Na czym polegał koncept "Fal"?

- W dokumencie "Love, love" opisałem świat małego salonu fryzjerskiego. Bardzo mi zależało, żeby zobaczyć, czy jeśli stworzę głównym bohaterkom tamtego filmu nowe realia, to czy to coś zmieni w ich życiu. Czy się zmienią?  

Rozumiem, że bez filmu "Love, love" nie było by "Fal". Ale "Love, love" nie byłoby, gdybyś nie znalazł odpowiedniej bohaterki.

- Nie szukałem. Prowadziłem warsztaty filmowe dla lokalnej młodzieży, na których wyróżniała się jedna dziewczyna - Kasia Kopeć. Ponieważ te warsztaty trwały cały rok, był czas, żeby się trochę bliżej poznać. Kasia coraz więcej mi o sobie opowiadała. Skoro tak się przede mną otworzyła, pomyślałem, że warto o jej świecie opowiedzieć. Była bardzo ciekawą osobą, miała naturalną niezgodę na rzeczywistość. Chciałem o tym opowiedzieć - tak powstało "Love, love".

Czy dziewczyny miały jakiś wpływ na to, jak wyglądają "Fale"?

- Trochę tak. Wyglądało to tak: dawałem im scenariusz, czytaliśmy go...  Zarówno w dokumencie, jak i fabule, mamy salon fryzjerski. W obu przypadkach wygląda on podobnie, zachowana jest jego skala; czujemy, że to jest mały zakładzik.

- Kiedy mieliśmy robić scenę, w której pod salon przychodzi mama Ani, a dziewczyna nie chce się z nią widzieć, wymyśliłem sobie, że Ania będzie zamiatała podłogę. Wiedziałem jednak, że dziewczyny miały praktyki w zakładzie fryzjerskim, spytałem się więc, co  bohaterka Ani mogłaby robić, by pokazać, że nie zależy jej na spotkaniu z mamą. One mi mówiły, co wtedy robią - a to "uczymy się golić na balonie", a to "uczymy się robić fale na głowie" - a ja to prostowałem w scenariuszu. Obudowywałem ten tekst bliższymi im realiami i osadzałam taką scenę w nowych warunkach. Temat zostawał ten sam, a im było łatwiej, bo robiły coś, co znają, a nie to, co sobie wymyślił pan reżyser.

Czy, poza wyimprowizowanymi scenami, temat "Fal" zmienił się jakoś od momentu powstanie scenariusza do montażu ostatecznego filmu?

- Te dziewczyny mają ze sobą mocną więź, której u osób w tak młodym wieku jeszcze nie spotkałem. Są ze sobą niesłychanie zżyte. Jeśli cały świat wokół się zawali, to one dalej będą razem. Nic nie jest w stanie zagrozić ich przyjacielskiej relacji. Właśnie to chciałem pokazać na ekranie. Na etapie scenariusza tego nie było, ale w trakcie pracy postanowiłem słuchać dziewczyn i pozwalać im razem pracować nad kolejnymi scenami. Mówiłem im, że jak czują, że coś nie działa, to niech spróbują to inaczej wymyślić.

Poza dwoma głównymi bohaterkami mamy też w "Falach" zawodowych aktorów. Jak układała się ta współpraca?

- To było trudne. Chodziło o znalezienie takich aktorów, którzy będą mogli dorównać do dziewczyn. Żeby nie było tak, że to dziewczyny muszą wznieść się na poziom zawodowców, tylko na odwrót. Aktorzy mieli odnaleźć się w tej naturalności, musieli wypaść wiarygodnie w zestawieniu z kimś, komu brakuje aktorskiego rzemiosła w wyrażaniu emocji.

- Wymyśliłem sobie takie ćwiczenie, rodzaj castingowego testu. Chciałem, żeby się nagrali na telefonie rano, przy jedzeniu śniadania. Trzy minuty. Aktor, który zrobił to najbardziej naturalnie, nie podgrywał, tylko zwyczajnie zjadł śniadanie - czułem, że mogę z nim pracować. Tak wybrałem Tomka Schimscheinera [ekranowego ojca Ani - przyp. red.]. Co ciekawe, w ogóle nie wiedziałem, że on jest jakoś popularny, że ludzie go rozpoznają dzięki roli w jakimś serialu.

- Oczywiście, mam świadomość, że dla Tomka to też było trudne. Jak równać do dziewczyn? Jak się aktorsko zdegradować? Jak przypomnieć sobie siebie sprzed okresu szkolnego? Szkoła aktorska obudowuje aktora pewną wiedzą, umiejętnościami. Głos jest już odpowiednio ustawiony... Aktor po szkole aktorskiej jest już biologicznie inną osobą. Tomek musiał się w tym odnaleźć i w jakimś stopniu się to udało.

- Ważne było jednak to, aby aktor pomagał mi, jak ma wyglądać dana scena. To aktor decydował, jaki będzie początek, środek i koniec sceny. A dziewczyny miały być tylko przez tego aktora prowadzone.

Dla osób spoza Krakowa może to być niezbyt oczywiste, natomiast ktoś, kto wie, jak wygląda Nowa Huta, zorientuje się, że jest ona jednym z bohaterów "Fal".

- Jestem związany z Nową Hutą od kilkunastu lat. Spędzam tu cały czas, ponieważ lubię to miejsce. Tu spotkałem Jerzego Ridana - człowieka, który pokazał mi, czym jest kino. To pod jego okiem uczyłem się, jak robić filmy. To tu poznawałem ludzi, którzy byli dla mnie otwarci. Robiąc "Fale", chciałem w pewien sposób podziękować po latach temu miejscu, tym ludziom. Prawda jest taka, że gdyby nie Nowa Huta, pewnie nie robiłbym dziś filmów.

Czułość w stosunku do Nowej Huty widać nie tylko w fakcie, że służy za miejsce ekranowych wydarzeń, ale też w paradokumentalnych impresjach, którymi wypełniasz "Fale".

- Świadomość tego, jak Nowa Huta wygląda z bliska, że tu są tacy ludzie, a nie inni, że są takie miejsca, a nie te, o których można przeczytać w gazetach... Ja wiem, że tu jest inaczej i chciałem to pokazać w filmie. Chciałem pokazać, że ci ludzie są fajni, że tu się da żyć, że są fajne miejsca. Tyle.

Czy trudno było znaleźć pieniądze na taki film? Mówimy o dziele debiutanta, z naturszczykami w głównych rolach...

- Zrobiłem kiedyś w Studiu Munka dokument "Gwizdek", który wygrał festiwal w Sundance. Po tej nagrodzie Darek Gajewski, dyrektor artystyczny Studia Munka, powiedział, że chce, abym zrobił u nich debiut fabularny. Spodobał mu się pomysł, żeby bohaterki dokumentu "Love, love", nad którym wtedy pracowałem, umieścić w fabularnej historii i zachęcił do pracy nad scenariuszem. Złożyliśmy wniosek, ponanosiliśmy poprawki, przyszły pieniądze.

- Osobiście nie odczułem więc, żebym musiał włożyć strasznie dużo wysiłku, żeby ten film powstał. Frycowe płaciłem we wcześniejszych latach na realizacji dokumentów. Tam się wykolejałem, tam popełniałem błędy, tam mi sporo nie wyszło... To wtedy szukałem swojego języka, swojego sposobu prowadzenia kamery, swoich bohaterów - wszystko to sprawiło, że debiut przyszedł mi jakoś stosunkowo łatwo.

- Dostałem właśnie pieniądze z PISF-u na nowy film. To też będzie bliski mi świat. Jestem z podkrakowskiego Kokotowa i to tam się będzie rozgrywać akcja.

Jakieś fabularne szczegóły?

- Osią dramaturgiczną będzie relacja między ojcem i synem. Ojciec wraca do domu po wielu latach pobytu w więzieniu. Trafił tam za znęcanie się nad rodziną. Teraz syn musi go zaakceptować. Będę chciał opowiedzieć o tej trudnej drodze do pojednania.

Historia jest prawdziwa?

- Podobna sytuacja rzeczywiście miała kiedyś miejsce w okolicach Kokotowa. Trochę ją jednak dramaturgicznie pozmieniałem. Jakoś tak mam, że szukam w tym, co się naprawdę wydarzyło.

Mówiłeś wcześniej o wpływie Dariusza Gajewskiego na realizację  "Fal". Chciałem się na koniec zapytać twój udział w powstaniu mających szansę na oscarową nominację "Więzi" Zofii Kowalewskiej.

- To temat na długą rozmowę. Tracimy w Polsce wielu wartościowych młodych reżyserów, którzy mogliby opowiedzieć fajne historie. Pomijamy ich, nie dajemy im szansy. Zamiast pytać się: "co cię boli?", pytamy się: "co chcesz opowiedzieć?". A to duża różnica.

- Zosia miała 18 lat, jak zaczęliśmy współpracować. Chciała wyjechać do Anglii na studia reżyserskie, miała w planach zrobienie filmu o jakimś panu, który gra na ulicy na talerzach. Powiedziałem jej, że to totalny absurd. Kino jest gdzie indziej. Kino jest tam, gdzie są bliskie ci historie. Powiedz mi, skąd jesteś. Jaki jest twój dom? Opowiedz mi o swojej rodzinie. Zrozumiałem, że tematem, który jest jej bliski, jest rozpad i że to o tym powinna próbować zrobić film. Ponieważ Zosia opowiedziała mi o swoich dziadkach, którym zbliżał się jubileusz, powiedziałem, że to bardzo fajny pomysł. Opowiedz o swoich dziadkach. Zrób to prosto. Dam ci operatora, dźwiękowca, będę to koprodukował, podpowiem ci, jak przygotować sceny... W ten sposób pracowaliśmy i Zosia zrobiła taki fajny film. Udało się, bo jej słuchałem. Wyszło na to, że ktoś, kto ma 18 lat - bez szkoły filmowej - może zrobić bardzo dobry film. Bardzo bym chciał, aby w Studiu Munka też dawano szansę takim ludziom. Warto ich wysłuchać, nie pomijać.

Operatorka "Fal", Weronika Bilska, mówiła po pokazie filmu w Festiwalu Filmowym w Gdyni, że przy realizacji tego obrazu przyświecały wam prostota i intymność. Przychodzi mi na myśl kino braci Dardenne’ów...

- Fajnie jest się porównać do braci Dardenne’ów, ale prostota i intymność ich filmów osiągana jest przy użyciu innych filmowych narzędzi. U nich jest ciągle kamera z ręki, która podąża za bohaterem. Inscenizują też dość długie ujęcia. U mnie to wygląda trochę inaczej - kamera jest na innych obiektywach, pozostaje statyczna. Filmuje moich bohaterów z pewnego dystansu, nie zaglądam im przez ramię. Prostotę można wyrazić na wiele sposobów....

W pracy nad filmem kieruję się jedna zasadą: nie oceniać bohaterów. Zależy mi też, aby nie było czuć ani reżysera, ani operatora. Aby widz po obejrzeniu filmu nie zastanawiał się nad pracą kamery, tylko wyszedł z kina z poczuciem, że historia, która właśnie zobaczył, daje mu do myślenia.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Fale 2016
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy