Granie w telenoweli jest wyniszczające
Katarzynę Herman znamy głównie z ról silnych, zdecydowanych kobiet w serialach "Ekipa", "Magda M." czy "Odwróceni". Aktorka ma również na swym koncie świetny występ w filmie "Wszystko co kocham" oraz wiele cenionych kreacji teatralnych. W rozmowie z Emilią Chmielińską wyznaje, co lubi czytać, kiedy zagląda do kuchni, dlaczego nęci ją zapach czekolady, skąd się wzięła jej miłość do teatru i co myśli o aktorach, grających w reklamach.
Emilia Chmielińska, INTERIA.PL: Pani Kasiu spotykamy się w "Czułym Barbarzyńcy", prawdziwej kopalni książek, zacznę więc od pytania o książki właśnie. Kiedyś mówiła pani, że pożerała książki, chciałam zapytać, czy ten głód lektury jeszcze w pani jest, czy teraz to już raczej delektowanie się książkami?
Katarzyna Herman: Głód ciągle jest, tylko czasu zdecydowanie mniej na jego zaspokajanie - szczególnie odkąd zostałam mamą, teraz już podwójną. Bardzo podziwiam moje znajome, które przy trójce dzieci czytają opasłe, poważne tomy, ja póki co nie jestem w stanie. Po położeniu dzieci spać o godzinie 21.00 jestem tak zmęczona, że nie mam po prostu na siły na czytanie. Być może wpływ ma też to, że dziś mam łatwiejszy dostęp do książek - codziennie jestem w "Czułym Barbarzyńcy", moja domowa biblioteka też jest spora. Kiedyś książki trzeba było zdobywać, były takie wypatrzone, wyczekane - i jednak trochę inaczej smakowała ta lektura.
Jeśli jednak uda się znaleźć wolną chwilę, po co sięga pani najczęściej?
Więcej cierpliwości mam w tej chwili do opowiadań o krótszych formach, do książek, do których można wracać fragmentami. Rewelacyjne czyta mi się książki dla dzieci. Na razie mojemu starszemu synkowi czytam różne kryminały. Leon bardzo lubi straszne historie. Książka, która ostatnio mnie poruszyła to "Księga niepokoju" Pessoa. To niesamowita kopalnia cytatów, czyta się ją naprawdę dobrze. Często sięgam po książki, o które kiedyś się otarłam. Teraz po wielu latach chętnie do nich wracam i odkrywam je na nowo.
Wiem, że jako dziecko pochłaniała pani też książki z cyklu niesamowite, niewiarygodne historie - przerażające, mrożące krew w żyłach. Pani synek Leon też podąża tym śladem?
W dzieciach jest jakaś naturalna potrzeba bania się. To jest dla nich jakiś sposób - na oczyszczanie, pozbywanie się złych emocji. Jest w dzieciach jakaś naturalna potrzeba słuchania o strasznych rzeczach, wampirach, duchach, różnych stworach. Mój syn lubi też tego typu historie, pasjonują go także kryminały. Chociaż jeśli chodzi o mnie, to przez bardzo długi czas bałam się wampirów, przyczyniła się do tego nie książka, a film "Nosferatu wampir" Kinskiego, a właściwie fotosy z filmu. Na moje nieszczęście były porozwieszane na mojej codziennej zakupowej trasie dom - sklep spożywczy. Oglądanie tych fotosów sprawiło, że do 25. roku życia nie byłam w stanie obejrzeć tego filmu. A myśl o wampirach bardzo długo mnie przerażała.
Przejdźmy teraz do kolejnej pani miłości, która stała się życiem zawodowym, czyli do aktorstwa. Jak to się zaczęło?
Nie zaczęło się od szkolnych przedstawień czy akademii, ale od tańca. W dzieciństwie wszystkie dziewczynki pląsają. Ja, jako młode dziewczę pochłonęłam biografię Isadory Duncan. I mnie zachwyciła, wyobrażałam ją sobie, naśladowałam. Przez taniec mogłam się realizować. Potem wymyśliłam sobie szkołę baletową, otarłam się o szkołę na Moliera, o Teatr Wielki, o "Córkę źle strzeżoną", "Dziadka do orzechów", "Jezioro łabędzie". Połknęłam tego bakcyla sceny i zobaczyłam, że to jest jakieś magiczne miejsce, które zupełnie mnie zaczarowało. Nie istniała żadna siła, która byłaby w stanie odciągnąć mnie stamtąd. Chociaż duża publiczność mnie bardzo peszyła. Nawet po skończeniu szkoły teatralnej nie byłam w stanie zaprosić nikogo ze znajomych na przedstawienie, w którym grałam. Moim teatralnym debiutem był "Ożenek" z Januszem Gajosem, Franciszkiem Pieczką. Była to fantastyczna sztuka, graliśmy ją ponad dwieście razy, zjechaliśmy z nią pół świata. Publiczność pękała do rozpuku, a mnie się ciągle wydawało, że nie mogę zaprosić na nią nikogo znajomego albo rodziny, bo to jest jeszcze nie dość dobre, ja jestem jeszcze nie dość dobra. Było to bardzo męczące i zamykało mnie na różne sprawy i tematy. Teraz na całe szczęście, taki wstyd już mi minął.
Podobno nie da się zapomnieć zapachu swojego pierwszego teatru. Pani go pamięta?
Niedawno przejeżdżałam obok mojego pierwszego teatru, Teatru Powszechnego i się strasznie roztkliwiłam, bo to był pierwszy teatr po szkole, pierwsze role... Myślę, że trafiłam na bardzo dobry moment tego teatru - mogłam się uczyć od najlepszych - od Krystyny Jandy, Janusza Gajosa, świetni aktorzy. Często mówi się o magii, o zapachu teatru, o zapachu garderoby. Ten zapach zazwyczaj nie jest kuszący, bo przeważnie jest to zapach kurzu. Jednak Teatr Powszechny pachniał zupełnie inaczej, pachniał słodko, kojąco - pachniał po prostu czekoladą. Oczywiście nie sam z siebie - obok była fabryka Wedla. Jednak dla mnie zapach czekolady, to zawsze będzie zapach mojego pierwszego teatru i pierwszych ról.
Wiemy już, że teatr dla pani pachnie czekoladą. A jak to jest z filmem? Do pewnego momentu grała pani role kobiet bardzo silnych, odważnych, niezależnych. Czy tak scharakteryzowane bohaterki to te, z którymi najlepiej się pani czuje?
My, aktorzy nie do końca panujemy nad swoim życiorysem, nad swoją biografią. Jesteśmy ludźmi do wynajęcia i dostajemy role, często jednak "po warunkach", takie w jakich nas widzą reżyserzy. Rzeczywiście jestem odbierana jako kobieta mocna, silna i tak zazwyczaj jestem obsadzana - jednak nie mam wrażenia , że jestem "zaszufladkowana". Cieszą mnie bardzo ostatnie role, trochę bardziej złamane, chociażby rola pani Sokołowskiej we "Wszystko, co kocham" Jacka Borcucha. Lubię postaci, które mają w sobie trochę poczucia humoru. Męczą mnie bardzo role płaczliwych, wręcz szlochających, porzuconych i bezradnych żon. Wcielając się w taką bohaterkę, aktor ma dość ograniczone środki wyrazu. A nas w szkole uczono, żeby to nie aktor, ale widz płakał.
A czy rola w "Janosiku" była tą ciekawą i zaskakującą?
To było trochę jak zderzeniem się z mitem. Nasz "Janosik" miał być prawdziwą historią. Ten "Janosik", którego pamiętamy w roli głównej z Markiem Perepeczką, w którym byłam szaleńczo zakochana był jednak przedstawiony trochę jak z Cepelii, ta historia była trochę przerysowana. W rzeczywistości te "janosikowe" historie nie były takie bajkowe. To byli biedni chłopcy, którzy mieli mniej lub bardziej szczęśliwe zdarzenia, napady, małe kradzieże. Naszego "Janosika" tak właśnie próbowaliśmy zrobić - jako rzeczywistą historię a nie jako bajkę. Co się nie zawsze się widzom podoba, bo publiczność też chce czasem oglądać bajkowe historie. Praca nad tym filmem to było dla mnie takie zmierzenie się z bajką z dzieciństwa. Uwiodły mnie też niesamowite plenery, w których toczyła się akcja. Zobaczyliśmy zupełnie inne miejsca, nieodkryte, do których turyści nie mogą wejść. Poza tym praca w "Janosiku" dała mi też możliwość spotkanie z aktorami czeskimi i słowackimi.
Spotkania z tymi aktorami, to też nowe doświadczenia?
Zdecydowanie. I bardzo miłe również. Reżyser "Janosika" Agnieszka Holland śmiała się, że aktor polski zawsze się potrafi znaleźć w sytuacji. Mieliśmy na planie jedną z ważnych scen, gdzie prym miał wieść aktor słowacki, który stał cichutko z boku i czekał aż go kamera wyłapie. W tle mieli znaleźć się polscy aktorzy Michał Żebrowski i Eryk Lubos, ale tylko w tle. Agnieszka Holland krzyczy "akcja", aktor słowacki stoi, obok wychylają się Lubos i Żebrowski. Otoczyli tego biednego aktora słowackiego z dwóch stron, zupełnie go zakryli i już nie byli tłem (śmiech). Jesteśmy naprawdę pazernymi aktorami, co bardzo mi się podoba.
Czy otoczenie, zapachy, kolory, miejsca wpływają na pani emocje, a co za tym idzie na życie zawodowe?
Na mnie wpływa to, co czytam, to, co odkrywam i nawet jakimi zapachami się otaczam. Jestem emocjonalna, sentymentalna, a w pracy jestem takim zwierzęciem. Nie przepadam za długim analizowaniem tekstu. Uważam, że jeżeli jestem dobrze osadzona, wystarczy dobrze wczytać się w tekst i jakoś go wypuścić. Improwizować, słuchać siebie, swojej intuicji - to moje zasady. Lubię aktorów, którzy grają intuicyjnie i którzy mają tzw. "nosa".
W jednej z ostatnich pani ról - co prawda nie filmowych ani teatralnych pokazała pani, że lubi gotować... Długo się pani opierała przed tym, żeby wystąpić w reklamie, w dodatku z rodziną?
To było najtrudniejsze, żeby się pokazać w reklamie z rodziną. Miałam wiele różnych obaw, często też bardzo przyziemnych, jak ta - jak mój syn odnajdzie się na planie. Dzieci bardzo różnie to znoszą. Dzieci granie męczy, to nie jest ich naturalne środowisko. Muszą powtarzać wiele razy teksty, muszą się ich uczyć na pamięć. Trochę uspokajające było to, że te historyjki przedstawiane w reklamach miały być zabawne, lekkie i nie forsujące rodziny. Zależało nam na tym, żeby to nie wyglądało jak taka typowa reklama, gdzie się pokazuje paczkę i mówi: "to jest najlepsza paczka na świecie".
Co do samej kwestii pojawiania się aktorów w reklamach, wydaje mi się, że to podejście się zmieniło od czasów, kiedy ja kończyłam szkołę. I to zmieniło się na lepsze. Wydaje mi się, że dużo bardziej wyniszczające dla aktora jest granie w telenoweli przez wiele, wiele lat. Często przeradza się to w takie chodzeni do pracy jak do fabryki i jest to bardzo wysysające energetycznie. Wydaje mi się, że lepiej jest zrobić reklamę, która ma trochę wdzięku i dzięki niej mieć pieniądze, a co najważniejsze zostawić sobie energię i swobodę na to, żeby pracować w teatrze. Dzięki zagraniu w tej reklamie mogłam sobie pozwolić na to, żeby rzucić się w przygodę teatralną w Niemczech z Grzegorzem Jarzyną.
Jak się gra w Niemczech?
Mówiono mi, że fantastycznie się gra w obcym języku. Ja grałam po niemiecku, a niemieckiego się nigdy nie uczyłam. Musiałam nauczyć się tekstu na pamięć, oczywiście rozumiejąc jakie słowa mam do powiedzenia. Uważam, że takie "małe zdrady" i "skoki na boki" bardzo odświeżają i dają kopa energetycznego. Możemy nauczyć się czegoś nowego. Myślę, że fajnie się gra w obcym języku, bo nie gra się dokładnie, tylko mocniej trzyma się temat i emocje. Poza tym nie do końca wszystko pozostaje powiedziane. Ma to taki element lekkiej niespodzianki. Być może uda się przenieść sztukę do Polski. Grzegorz Jarzyna szuka jakiejś dużej sceny.
Pani Kasiu, wracając do tematu smaków... Smak dzieciństwa pamięta pani doskonale, czy przenosi go pani do swojego domu?
Tak, przenoszę. To są bardzo sentymentalne nuty, a ja jestem bardzo sentymentalna. Jednak nie zawsze to przenoszeniu smaków z dzieciństwa się sprawdza - bo i smaki się zmieniły. Trudno dziś znaleźć prawdziwą chałkę albo prawdziwe truskawki, które smakują jak truskawki. Z dzieciństwa pamięta się jakieś takie bardzo proste dania: racuszki, bułkę z truskawkami albo domowe obiady. Okropnie się wspomina buraczki z przedszkola w formie papki, ale teraz już w przedszkolu dzieciom nie dają takich rzeczy. Staram się gotować obiady, ponieważ wydaje mi się, że zupełnie inaczej wygląda dom pachnący obiadem od domu, w którym kuchnia to tylko pomieszczenie muzealne.
Lubi pani gotować? Spełnia się pani w tym?
Lubię gotować, staram się wciągnąć w to dziecko. Gotujemy czasami rodzinie, ale też czasami wychodzimy - robimy sobie małe rodzinne, kulinarne święta. Muszę się przyznać, że teraz jeszcze jestem w komfortowej sytuacji, bo mieszkamy z moją mamą i teściową i właściwie trudno mi się dopchać do kuchni. Rządzą tam babcie, a z tym akurat nie próbuję rywalizować, bo nie ma żadnych szans.
Na co pani ma teraz zawodowo największy apetyt?
Zawodowo mam apetyt na pracę. Będąc w ciąży grałam, ale nie mogłam sobie pozwolić na wszystko. Kiedy widzę, że moje koleżanki zagrały świetne role, jestem złakniona pracy. Czeka mnie premiera w teatrze Ateneum. Podpisałam też kontrakt w Teatrze Rozmaitości u Grzegorza Jarzyny i czekam, co tam się będzie działo. Stęskniłam się bardzo za kamerą. Jest coraz więcej dobrych polskich filmów i dobrze im się wiedzie, dlatego jako aktorka przebieram nogami, żeby móc zagrać w takim filmie.
Czego serdecznie życzę. Dziękuję za rozmowę.