Globisz: Ciężki jest zawód aktora
Krzysztof Globisz jest jednym z najpopularniejszych polskich aktorów. Co roku wchodzi do kin kilka filmów z jego udziałem. Artysta stale występuje również na scenie teatralnej, a ostatnio także w serialach. Obecnie gra jedną z głównych ról w filmie Jacka Bromskiego "Uwikłanie".
"Uwikłanie" jest adaptacją popularnej powieści kryminalnej Zygmunta Miłoszewskiego pod tym samym tytułem. Z Krzysztofem Globiszem spotkałem się w krakowskich Przegorzałach, gdzie powstawało część zdjęć do tej produkcji. W filmie Bromskiego artysta zagra Henryka Telaka, korzystającego z pomocy psychoanalityka biznesmena, który zostaje w brutalny sposób zamordowany.
Krystian Zając: Ciężki jest zawód aktora. Czasem można nawet skończyć ze szpikulcem w oku.
Krzysztof Globisz: - Tak czasami bywa. Ale teraz sztuka charakteryzacji jest już tak fantastycznie rozwinięta, że po pierwsze, nie czułem się zagrożony, że mam ten szpikulec w oku, a po drugie, on wygląda bardzo groźnie, a jest tylko odpowiednio przygotowanym, spreparowanym rekwizytem. Żadnych niebezpieczeństw nie odczuwałem, chociaż mieć wybite oko, to jest oczywiście bardzo nieprzyjemne uczucie.
A dlaczego dochodzi do sytuacji, gdy pana bohater - Henryk Telak - zostaje w ten sposób zamordowany?
- Nie odpowiem na to pytanie, bo odpowiedź na nie, może nie rozwiązywałaby całej zagadki, ale mocno by tajemnicę "Uwikłania" zdradziła. Odsyłam do filmu.
Miałem na myśli raczej to, czy pana postać jest do tego stopnia negatywna, że zasługuje, żeby w ten sposób skończyć?
- Moim zdaniem nikt nie zasługuje na to, żeby skończyć ze szpikulcem w oku - nawet najgorszy bandzior czy recydywista. Nie wyobrażam sobie, żeby na tym miało polegać wymierzanie sprawiedliwości. Natomiast dla potrzeb filmu - bo pamiętajmy o tym, że film, tym bardziej kryminalny, jest formą, która czyni rzeczywistość ciekawszą, bardziej przygodową - proszę bardzo.
- A na pana pytanie mogę odpowiedzieć tak: to jest człowiek, który ma czarny "background". Jego przeszłość jest tajna i mroczna. Był uwikłany w brudne i nieczyste machloje. Namawiał bandziorów do tego, żeby zabili jednego z jego wrogów. Jeżeli tak no to patrzeć, to można powiedzieć, że zasługuje na śmierć. Tylko nie jestem pewien...
Czy na aż tak drastyczną?
- Tak. Ze szpikulcem w oku.
Co jest dla pana większym aktorskim wyzwaniem? Wcielanie się właśnie w takich bohaterów czy próbowanie swoich sił w odgrywaniu postaci krystalicznie czystych?
- Jestem zawodowym aktorem. Ja z tego żyję. W związku z czym nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy gram postać negatywną, czy krystalicznie czystą. Dla mnie ma znaczenie, czy robię to wiarygodnie, czy widzowie w to wierzą i czy jestem w stanie pociągnąć za sobą publiczność - za swoją postacią. Pytanie jest na pograniczu takiej sytuacji, w której, przez tę ilość seriali, publiczność utożsamia aktorów z postaciami. To jest podejście absolutnie naiwne. Ja się nie utożsamiam ani z aniołem w Krakowie [Globisz wystąpił w filmie "Anioł w Krakowie" - przyp. red.], który jest postacią pozytywną, ani z jakimś czarnym charakterem, a grałem takich bardzo wiele, być może nawet więcej, niż tych pozytywnych. Nie jestem Stalinem czy Telakiem. Jestem Krzysztofem Globiszem, który uruchamia takie mechanizmy w sobie, które są albo krystalicznie czyste, albo krystalicznie nieczyste. To jest mój zawód.
- To tak, jak powiedzieć do szewca, że on ma tylko robić ciżemki, a innych butów już nie. Dobry szewc zrobi każdą parę butów.
Wspomniał pan o serialach. Ostatnio zaczął pan w nich częściej występować. To już nie jest rodzaj dyskomfortu dla aktora?
- Uważam, że im więcej aktorów z pewnym doświadczeniem - a ja takie już mam, trzydziestoletnie - gra w serialach, tym one są bardziej profesjonalne. Poza tym one też nie demontują mojego przygotowania do aktorstwa, nie demontują mi możliwości grania w teatrze. Z młodymi aktorami, tymi tuż "po szkole", jest taka sytuacja, że nie mają właśnie tych podwalin, tej podstawy, która pozwalałaby na funkcjonowanie pomiędzy filmem, serialem i teatrem.
- Poza tym, w tym nie ma żadnego dyskomfortu, dlatego, że to jest nasza rzeczywistość. Ja pracuję w pewnej rzeczywistości, którą jest teatr, ale również to, co się dzieje na rynku telewizyjnym, medialnym. To jest tak, gdyby zarzucać coś tak wielkiemu aktorowi jak Al Pacino, który też przecież gra w serialach.
Na przykład w "Aniołach w Ameryce".
- Tak. Jakby jemu cokolwiek zarzucać. Wręcz odwrotnie. Wydaje mi się, że ten serial jest świetny, ponieważ on tam gra. Nie porównuję się do niego, bo nie miałbym takiej czelności, ale tak to tłumaczę. Mam duże doświadczenie w aktorstwie, więc dlaczego miałbym go nie wykorzystywać? Pytanie jest inne. Czy te seriale są dobre, czy to nie są słabe materiały? I tu jest problem, no bo faktycznie nie mamy pewności.
- Jeśli teraz zagrałem w "Czasie honoru", to już wiem, że ludziom się to podoba, że ma on status dobrego serialu. Ale pracuję przy innym, nowym i poza tym, że mam wielkie zaufanie do reżysera, do tego, że jest [serial - przyp. red.] dobrze obsadzony, to nie mam pewności, jak on będzie odebrany i jak on będzie funkcjonował wśród widzów.
Ostatnio to doświadczenie wykorzystuje też pan, aby wspomóc młodych twórców. Pojawia się pan w kinie niezależnym. Grał pan niedużą, ale znaczącą rólkę w "Nędzy" Filipa Rudnickiego. Wystąpił pan też w "I love you so much" Macieja Bochniaka. Uważa pan, że to jest przyszłość polskiego kina? Trzeba walczyć o kino niezależne?
- Jak najbardziej. Powiedziałbym inaczej. Ci twórcy niezależni, kiedyś zaczną być niestety "zależni". Mówię "niestety", chociaż to wcale nie znaczy, że im tego nie życzę. Wręcz odwrotnie.
To ich marzenie - przejść do "głównego nurtu".
- O to właśnie chodzi. Jest to na pewno rodzaj takiej pracy z młodzieżą - która właśnie w kinie niezależnym się realizuje - który wnosi pewien rodzaj entuzjazmu. To są ludzie młodzi, którzy nie robią czegoś, bo muszą, bo im zlecono, tylko robią dlatego, że chcą. Mało tego - mają bardzo nowoczesne spojrzenie na to, co się dzieje w filmie, na aktorstwo.
- Ja jestem aktorem już trzydzieści lat i w ciągu tego czasu zauważam transformację aktorstwa, każdego rodzaju: teatralnego, filmowego, radiowego. Tak strasznie szybko zmienia się gust publiczności, że moja współpraca z młodymi ludźmi przede wszystkim daje dużo mnie samemu. Dzięki temu widzę, czego oni potrzebują. Czasem mają do mnie pretensję, że czegoś robię za dużo, innym razem, że za mało.
- Poza tym ja też się uczę, dlatego to jest dla mnie bardzo ważne. Teraz zaczynam dwa nowe projekty z takimi właśnie młodymi, debiutującymi reżyserami. Tego właśnie chcę i nie ma to dla mnie znaczenia pod względem finansowym. To są jakieś groszowe sprawy. Nic z tego nie mam. Ale wiem, że mogę sam dużo się nauczyć, a także zaskarbić sobie ich zaufanie. Oni wiedzą, że ja też im coś daję, też ich czegoś uczę, będąc na tym planie. Myślę, że to są obopólne korzyści.