Gabriela Muskała: Śmiech na pogrzebie
Na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni Gabrielę Muskałę mogliśmy podziwiać w trzech doskonale przyjętych produkcjach: komedii Marka Koterskiego "7 uczuć", horrorze Jagody Szelc "Monument" oraz dramacie Agnieszki Smoczyńskiej "Fuga". Pierwszy z tych filmów za moment trafi na ekrany kin, do ostatniego aktorka sama napisała scenariusz. - Chciałam to zrobić od dawna, szukałam jedynie właściwego tematu - wyznaje.
W filmie "7 uczuć" Marka Koterskiego wcielasz się w... uczennicę podstawówki. Jak wyglądał ten powrót do czasów szkolnych?
Gabriela Muskała: - To jedna z najpiękniejszych podróży mojego życia. Podczas pracy nad tym filmem poczułam, jak wielką jestem szczęściarą. Jako dorastający ludzie, w pewnym momencie musimy pożegnać się z dzieciństwem, do którego nigdy już nie będziemy mieli powrotu. Zostaną nam tylko zdjęcia i pamięć... Ale to zawsze będzie pamięć dorosłego, która prawdziwe obrazy i emocje z dzieciństwa zniekształca. Jako aktorka, mogłam odbyć realną podróż w czasie i naprawdę w filmie Marka Koterskiego być znów dzieckiem. Zwłaszcza, że zadanie, jakie dał nam Marek brzmiało: "Nie chcę, żebyście grali dzieci - chcę, żebyście nimi byli".
Twoja Weronka Porankowska to typ prymuski, która zawsze musi być najlepsza. A jaką ty byłaś uczennicą?
- Nie byłam kujonką, jeśli o to pytasz. Moją bohaterkę w filmie Marka zbudowałam z poczucia presji, którą wywiera na niej ojciec. Weronka nie jest kujonką "z urodzenia", ona musi być najlepsza, bo tak chce jej tata. Tata - tyran, który nie przyjmuje do wiadomości innych ocen poza piątkami. Moja Weronka jest przesiąknięta lękiem i przekonaniem, że albo będzie najlepsza... albo nie powinna istnieć wcale. To sfrustrowana, głęboko nieszczęśliwa dziewczynka, która swoją perfekcją pragnie uzyskać akceptację i miłość. To niestety częsty i bardzo smutny obrazek - dzieci wypełniające żądania rodziców tylko po to, by być przez nich kochane.
Oprócz ciebie w role uczniów wcielają się tu m.in. Marcin Dorociński, Andrzej Chyra, Katarzyna Figura, Małgorzata Bogdańska... Na planie było dużo śmiechu?
- Tak, było bardzo wesoło, ale było też magicznie - to chyba najodpowiedniejsze słowo. Podczas zdjęć miałam wrażenie, jakbyśmy unosili się nad ziemią. Uwolnienie tych czystych, dawno zapomnianych emocji dziecka było dla nas wszystkich jak otwarcie furtki do czarodziejskiego ogrodu z przeszłości... Przecież dzieciństwo dla każdego jest czasem, do którego chciałoby się wrócić, nawet jeśli nie było tak sielankowe, różowe i idealne, jak chcemy je pamiętać. Nawet jeśli było koszmarem małego człowieka, który dużo więcej czuje i rozumie, niż dorosłym się wydaje.
Ten słodko-gorzki ton opowiadania o dzieciństwie to cecha charakterystyczna kina Marka Koterskiego. Jak wspominasz spotkanie z nim?
- Oglądając wcześniejsze filmy Marka czułam, że ten jego tragikomiczny świat pełen absurdu, jest mi niesamowicie bliski. Ale myślałam ze smutkiem, że nasze spotkanie pewnie nigdy się nie wydarzy... Dlatego kiedy Marek zadzwonił do mnie z propozycją roli Weronki Porankowskiej byłam tak samo zszokowana jak szczęśliwa.
W środowisku uchodzi on jednak za reżysera bardzo wymagającego...
- Rzeczywiście wcześniej słyszałam, że jest despotyczny, że nie pozwala aktorowi zmienić nawet przecinka w zdaniu. Nie mówiąc o wykreśleniu słowa czy zamienieniu go na inne, które aktorowi bardziej pasuje. Ale prawda jest taka, że teksty Marka są jak partytura, która wymaga niezwykłej precyzji, bo wszelkie złamanie rytmu pozbawia ją sensu i brzmienia. Dlatego świadomy aktor ma organiczną potrzebę, by się tej precyzji trzymać.
- Marek daje aktorom gotowy tekst i propozycje rozwiązań, ale daje też mnóstwo przestrzeni dla osobowości aktora. Dlatego tak ważna jest dla niego obsada. Ma do aktorów genialnego nosa. Mieliśmy przed zdjęciami parę spotkań, dostaliśmy też listy z historiami postaci i ich charakterystykami. Na planie Marek mówił dokładnie, czego od nas chce, jak wyobraża sobie daną scenę... ale na koniec zawsze dodawał: "A resztę dacie od siebie". Po każdym ujęciu przychodził do nas, dziękował, dawał dyskretne uwagi do następnego ujęcia... Bywało, że przybiegał i wołał "Oscar dla drugiego planu!". Marek potrafi docenić każdego, każdemu poświęcić czas i uwagę. To reżyser z ogromną klasą. Dlatego na planie wszyscy chcieli pracować, bo wszyscy czuli się ważni.
Tragikomiczne spojrzenie Marka Koterskiego na świat łączy "7 uczuć" z wyróżnioną w Gdyni "Fugą" Agnieszki Smoczyńskiej na podstawie twojego scenariusza. W tym filmie również sporo "śmiechu przez łzy"...
- Tak sobie w Gdyni pomyślałam, oglądając oba filmy, że moja Weronka z "7 uczuć" będzie w przyszłości doskonałą kandydatką na zaburzenie, jakie spotyka Alicję z filmu "Fuga". I to jest następna rzecz, która łączy oba filmy i moje - tak skrajnie różne przecież w nich - bohaterki... Moim zdaniem dla widza nie ma nic piękniejszego i bardziej katartycznego, niż historie, które łączą dramat z komedią. Bo nic tak nie otwiera jak śmiech - szczery i prawdziwy. A wtedy to, co ma boleć, boli tym mocniej i zostaje w nas na dłużej. Tak naprawdę człowiek w swojej istocie jest tragikomiczny. Kiedy przeżywamy wielkie dramaty, organizm potrzebuje odreagowania. Wtedy zaczynamy wokół siebie zauważać absurdy... i pojawia się tak zwany "śmiech na pogrzebie" - jakże ludzki i jakże nam wszystkim potrzebny.
Kiedy powstał u ciebie pomysł, żeby napisać własny scenariusz?
- Chciałam to zrobić od dawna, szukałam jedynie właściwego tematu. I zazwyczaj tak jest, że gdy się szuka, to się nie znajduje, a kiedy odpuszczasz, to samo przychodzi. Któregoś dnia przez przypadek zobaczyłam odcinek programu "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie", w którym pojawiła się Maria - kobieta cierpiąca na fugę dysocjacyjną. Maria zupełnie nie pamiętała, kim jest. Od mężczyzny, który zadzwonił do studia, przedstawiając się jako jej sąsiad, dowiedziała się, że ma męża i dwójkę dzieci... Kiedy zobaczyłam emocje, jakie ta informacja w niej wywołała, wiedziałam, że mam niesamowity materiał na film.
W "Fudze" wcielasz się w kobietę inspirowaną postacią Marii - pozbawioną przeszłości Alicję. Jest to bohaterka na przekór twojemu wizerunkowi - zimna, zdystansowana, wrogo nastawiona do świata...
- Alicja po prostu niczego nie musi. Ani się uśmiechać do wszystkich, ani nawet kochać. I to, co jest jej wolnością, przez społeczeństwo może być postrzegane jako wrogie, inne. Historia mojej bohaterki w "Fudze" jest całkowicie przeze mnie wymyślona. Pani Maria była tylko pierwszą inspiracją, impulsem dla tego projektu. Podczas rozwijania scenariusza dowiedziałam się, że ludziom z fugą dysocjacyjną bardzo często zmienia się osobowość, niejako w kontrze do tej pierwotnej, przed którą uciekają w niepamięć. Na tej kontrze postanowiłam zbudować Alicję. Bardziej jednak, niż przełamywanie własnego wizerunku, kusiło mnie przełamanie stereotypów i schematów, w jakie wpychane są dziś kobiety. Chciałam pokazać bohaterkę niedotkniętą przez tzw. dobre wychowanie, tradycję i oczekiwania. Wewnętrznie wolną, niezależną i pierwotnie silną.
Na reżyserkę "Fugi" wybrałaś Agnieszkę Smoczyńską, dla której to drugi pełnometrażowy film po międzynarodowym sukcesie "Córek dancingu". Czy zdarzało ci się na planie kwestionować jej decyzje?
- Spotkałyśmy się z Agnieszką dziesięć lat temu, przy jej krótkometrażowym filmie "Aria Diva" w którym zagrałam jedną z głównych ról. Zaimponowała mi wtedy dojrzałością i wrażliwością. Opowiedziałam jej o scenariuszu "Fugi", który zaczęłam pisać, o Alicji... Dużo rozmawiałyśmy. Znalazłam w niej bliską mi determinację i pasję do tego tematu. I tak po dwóch latach Agnieszka dołączyła do projektu. Nasza współpraca była zbudowana na ufności. Agnieszka była jeszcze wtedy mało doświadczona, na długo przed swoim słynnym debiutem "Córki dancingu". Ja jednak podskórnie czułam, że jest do tego projektu idealną reżyserką. Ona z kolei musiała mi zaufać, że będąc zarówno scenarzystką, jak i odtwórczynią głównej roli, zostawię jej - w kwestii filmowej interpretacji scenariusza i prowadzenia mnie na planie - całkowitą wolność. Nie wyobrażałam sobie, że mogłoby być inaczej. Po zdjęciach ani razu nie weszłam do montażowni. Film zobaczyłam dopiero w Cannes na festiwalu.
Twoim ekranowym partnerem jest Łukasz Simlat, z którym spotkałaś się przy "Fudze" po raz kolejny.
- Z Łukaszem pracowaliśmy razem już kilkukrotnie i zawsze świetnie się rozumiemy. Bardzo go cenię. Jego podejście do zawodu aktora i do pracy na planie jest mi bliskie. Kiedy sobie partnerujemy, zawsze jest to bardzo intensywne spotykanie - emocjonalnie i intelektualnie. Myślę, że Agnieszka doskonale to wyczuła obsadzając Łukasza w roli Krzysztofa, męża Alicji. Chemia między odnalezionymi po latach małżonkami, którzy wydają się sobie obcy, lecz wciąż coś ich ze sobą łączy, była dla "Fugi" kluczowa.
Obok dużych projektów takich jak "7 uczuć" i "Fuga", pojawiasz się także w drobnej roli w filmie dyplomowym swoich uczniów z łódzkiej filmówki - "Monument". Czy praca z uczniami rozwija cię? Jaką jesteś nauczycielką?
- Dla mnie jest to bardzo ważna i twórcza wymiana, bo tak postrzegam naszą wspólną pracę. Na zajęciach nigdy nie występuję z pozycji mentora, który "wie i naucza". Po prostu dzielę się z młodymi artystami swoim doświadczeniem. Sama też wiele od nich dostaję - ich spontaniczność, pomysłowość i pasja są niezwykle inspirujące. W "Monumencie" zagrałam maleńki epizodzik tylko po to, żeby ich wesprzeć. To fantastyczni młodzi ludzie, a każdy z nich jest indywidualnością. Rok wcześniej miałam z nimi zajęcia. Cudownie było też spotkać się z Jagodą Szelc - młodą reżyserką, której silna osobowość i filmowa odwaga są fascynujące. Mocno trzymam za nich wszystkich kciuki.
Gdybyś miała wskazać element, który jest dla ciebie najważniejszy w kinie, co by to było? Emocje? Historia? Pasja?
- Wszystko razem - jeśli tylko składa się na filmową "prawdę".