Film nie może być byle jaki!
Feliks Falk to niezwykle znaczący dla polskiego kina twórca, którego można postawić w jednym rzędzie z taki artystami, jak Andrzej Wajda, Krzysztof Kieślowski, Agnieszka Holland czy Roman Polański. Podobnie jak to ma miejsce w ich wypadku, jego twórczość zdominowana jest przez filmy komentujące polską rzeczywistość i czasy, w jakich przyszło mu żyć.
Co ciekawe, Falk nigdy nie cieszył się taką estymą, jak wymienieni wyżej twórcy, mimo że na rodzimym gruncie jego osiągnięcia nie pozostawiały wątpliwości, że jest reżyserem równie utalentowanym. Filmy Falka nie zaistniały w sposób znaczący na arenie międzynarodowej, tak jak produkcje jego znamienitych kolegów.
Ta sytuacja mogła się jednak zmienić za sprawą "Joanny", najnowszego obrazu reżysera, który - przede wszystkim ze względu na podejmowany temat - miał szansę znaleźć uznanie na Zachodzie. Nieszczęśliwie dla Falka - i wbrew jego oczekiwaniom - polskim kandydatem do Oscara został w tym roku film "Wszystko co kocham" Jacka Borcucha.
Polski reżyser poległ już dwukrotnie w starciu z komisją decydującą o nominacjach do najważniejszej nagrody w świecie kina. Jej członkom nie spodobał się ani jego "Bohater roku", ani "Komornik". Pozostałe produkcje, w tym te najważniejsze: "Wodzirej", "Był jazz", "Samowolka" czy "Enen", nie znalazły uznania w oczach osób zgłaszających tytuły do wstępnej oscarowej weryfikacji. Czy "Joanna" rzeczywiście miała szansę na statuetkę lub przynajmniej na nominację? Tego już się nie dowiemy...
Wiemy natomiast, że ten film, opowiadający o losach Polki, która w czasie drugiej wojny światowej ukrywa małą żydowską dziewczynkę, jest jednym z najwybitniejszych dzieł w karierze Falka - reżysera, którego nazwisko nieodparcie kojarzy się z jednym z najważniejszych nurtów w historii polskiej kinematografii - "kinem moralnego niepokoju".
Jest pan jednym z głównych przedstawicieli "kina moralnego niepokoju". "Wodzirej", "Obok", "Szansa" - to były w latach 70. ważne filmy. W jednym z wywiadów powiedział pan, że "ludzie znajdowali (...) w kinie moralnego niepokoju nie tylko otuchę, lecz także satysfakcję, że ktoś w ich imieniu próbuje mówić prawdę. Ale to były inne czasy". A jakie teraz są czasy dla polskiego kina? Czego oczekuje polski widz? Czy twórca, pana zdaniem, powinien spełniać te oczekiwania?
- Bardzo dużo się zmieniło. Dzisiaj te oczekiwania są nieco inne. Jeśli chodzi o masowego widza, to bardzo się zmienił. Jest nastawiony głównie na rozrywkę w szerokim pojęciu - na komedie, komedie romantyczne, filmy gangsterskie etc. W dużo mniejszym stopniu interesuje się filmami "problemowymi". Jakaś widownia na filmy poważniejsze na pewno jednak jest.
- Nie wiem, jakie są oczekiwania tej widowni, dla której ja chcę robić filmy. Istotniejsze jest to, o czym my chcemy robić filmy i co chcemy przekazać widzom. Inicjatywa powinna należeć do twórców. To oni powinni poddawać pewne tematy do dyskusji, do rozmowy i tworzyć klimat dialogu. Widzowie nie do końca wiedzą, czego chcą. Nie chodzi o to, żeby manipulować widownią czy coś jej wmawiać. Kino nie może być nudziarstwem. Chodzi o to, żeby widz zechciał to obejrzeć do końca.
W pana filmach zwykle dominują tematy aktualne dla czasów, w których te produkcje powstają. Natomiast akcja "Joanny" osadzona jest w latach drugiej wojny światowej. Skąd pomysł na ten film?
- Cofałem się w moich filmach do czasów wcześniejszych, ale faktycznie, po raz pierwszy cofnąłem się aż tak daleko, do okresu wojny. Dalej, jak chociażby Jerzy Hoffman, nie będę się cofał. Bo, po pierwsze, jest to bardzo kosztowne, a po drugie, to nie leży w kręgu moich zainteresowań.
- "Joanna" to film nie do końca wojenny. To obraz bardzo kameralny. Wojna jest w nim zaznaczona przez kostiumy, przez scenografię. Wojna w tym obrazie jest tylko pretekstem, przedstawieniem pewnej historii. Problem, który przedstawiam w "Joannie", to problem uniwersalny. To wszystko mogłoby się zdarzyć w czasach dzisiejszych. Nie mówię tu o ukrywaniu żydowskiego dziecka, ale o tym, co spotkało główną bohaterkę.
Głównymi bohaterami pana filmów byli zazwyczaj mężczyźni. W "Wodzireju" i "Komorniku" mężczyźni są bezwzględni, dążą do kariery za wszelką cenę. Skąd w takim razie wzięła się krucha i delikatna Joanna?
- Faktycznie, w większości moich obrazów to mężczyźni grają główne role. Chociaż mam też w swoim dorobku taki film, jak "Lato miłości", gdzie kobiety są osią akcji.
- Jeśli chodzi o "Joannę", to nie było tak, że sobie zaplanowałem: "Muszę zrobić film o kobietach". To, że w tym obrazie dominują kobiety, wynikało z samej historii, z opowiadania. Kobieta jest główną bohaterką, żydowskie dziecko, które ukrywa, jest dziewczynką, dziecko jej siostry też jest dziewczynką. Jest jeden mężczyzna, przez którego rozgrywa się cały dramat, ale wokół są kobiety, ważne kobiety.
Główną rolę w "Joannie" powierzył pan Urszuli Grabowskiej, która do momentu zagrania w "Joannie" nie miała na swym koncie dużych ról kinowych. Czym pana przekonała?
- Poznałem Urszulę Grabowską 10 lat temu, kiedy przygotowywałem się do realizacji serialu dla telewizji publicznej. Kończyła wtedy szkołę teatralną. Ktoś mi podpowiedział, że jest taka młoda, zdolna dziewczyna. Miała zagrać w tym serialu, jednak ostatecznie do jego realizacji nie doszło. W nastpnych latach od czasu do czasu śledziłem jej losy. Miała bardzo udany debiut w "Przedwiośniu", potem było trochę gorzej. Myślę, że pewnie także z winy reżyserów, którzy nie dostrzegli jej potencjału. Niestety, aktorzy muszą zarabiać na życie i jeśli nie mają okazji grać ważnych ról, to grają w serialach, nie zawsze najlepszych. I Urszula grała w takich serialach - według mnie dawała sobie w nich świetnie radę.
- Zaangażowanie jej do głównej roli w "Joannie" nie było ryzykowne. Po prostu wiedziałem, na co ją stać, i że sobie świetnie poradzi. Poza tym bardzo odpowiadała tej postaci swoją urodą - chodziło mi o taką polską kobietę z dobrego, inteligenckiego, przedwojennego domu. Sądząc z reakcji po pokazach filmu, Urszula Grabowska jako Joanna sprawdziła się. I to bardzo.
"Joanna" to film głównie o poświęceniu dla drugiego człowieka. Czy, pana zdaniem, jedynie wojna i sytuacje ekstremalne są w stanie sprowokować tak mocno altruistyczne odruchy wśród ludzi?
- Myślę, że nie tylko wojna. Różne sytuacje zdarzają się w życiu człowieka, sytuacje, które powodują najbardziej altruistyczne odruchy. Mogą to być choroby bliskich, przyjaciół czy inne zagrożenia, wymagające pomocy od drugiego człowieka. W wielu sytuacjach znajdują się ludzie, którzy są gotowi nieść pomoc zupełnie bezinteresownie. Wojna była wyjątkowym stanem, stanem najwyższego zagrożenia, w którym stawką było życie. I trzeba było wykazywać się nie tylko chęcią pomocy, ale także ogromną odwagą, by tę pomoc nieść.
Inna, niezwykle ważna kwestia, jaką porusza pan w "Joannie", to opinia innych ludzi o nas. W efekcie rodzi się pytanie: czy można żyć z piętnem przeszłości? Główna bohaterka w niezwykle dramatyczny sposób zdaje się na to odpowiadać.
- Jeśli ktoś zostanie naznaczony, napiętnowany - słusznie czy nie, akurat w przypadku głównej bohaterki niesłusznie - to żyć dalej jest bardzo trudno. Taka opinia przykleja się już do człowieka na zawsze. Nawet wyroki sądów, czy jakieś dokumenty wyjaśniające, że oskarżenia czy podejrzenia były nieprawdziwe, nie zawsze pomagają . Jakaś część ludzi będzie nadal myślała o osobie podejrzanej w sposób krytyczny.
- Ja znam takie przypadki, działy się one w moim bliskim otoczeniu . Osoba , na której ciążyło jakieś oskarżenie, została oczyszczona, ale w międzyczasie wiele osób się od niej odwróciło. Zmieniło o niej zdanie mimo tego, że ta osoba postępowaniem w całym swoim życiu udowadniała, że jest porządnym i uczciwym człowiekiem.
- Jestem za tym, żeby nie traktować ludzi z góry, nawet jeśli postąpili w sposób niezgodny z sumieniem. Bo trzeba wiedzieć, w jakiej sytuacji się znaleźli i co ich do takiego postępowania skłoniło. Trzeba na to patrzeć z pewnego dystansu, bez zacietrzewienia i próbować to wyjaśniać albo z tym jakoś żyć. Nie można potępiać człowieka, który w pewnym momencie był za słaby i uległ. Jednak uległ tylko w pewnym momencie, a większość życia świadczy o nim dobrze.
Relacja: Polak - Żyd - Niemiec została przez pana potraktowana w nieco inny sposób niż miało to do tej pory miejsce w filmach o drugiej wojnie światowej. Starał się pan "uczłowieczyć" wszystkie strony?
- Ludzie są różni. Nie można mówić, że każdy człowiek jest skrajnie zły albo skrajnie dobry. Człowiek działa pod wpływem różnych emocji, ma różne cechy, które ukrywa lub uzewnętrznia. Nie chciałem pokazać w "Joannie" postaci czarno-białych, tylko bardziej skomplikowane.
Czy nie uważa pan, że metafizyczne zakończenie "Joanny" nie przystaje do całości tego filmu? W jednej z wypowiedzi [na konferencji po pokazie filmu na FPFF w Gdyni - red.] powiedział pan, że musiał je zrobić tak a nie inaczej, by być wiernym sobie. Co miał pan na myśli?
- Nie tyle wiernym, ile uznałem, że to jest dla mnie rozwiązanie bezkompromisowe. Byłem namawiamy do tego, aby dla pocieszenia widza, zakończyć ten film w sposób happy'endowy. Uznałem jednak, że nie można sobie pozwolić na takie rozwiązanie. Główna bohaterka dotarła do takiego momentu, że nie ma już innego wyjścia niż się oddalić. Wszyscy się od niej odwrócili, została sama i nie ma szans na zrehabilitowanie się i zdobycie zaufania innych ludzi. Cóż w takiej sytuacji człowiekowi zostaje? Tylko to, co zaproponowałem.
W jednym z wywiadów powiedział pan: "Zawsze uciekam w bajkę, jakąś anegdotę. Aczkolwiek bardzo mocno osadzoną w rzeczywistości". Jaką ucieczką była zatem "Joanna"?
- Nie pamiętam już, w jakim kontekście to powiedziałem. Chyba w przypadku "Joanny" nie odnosiłbym się do tego. Jest jednak tak, że zawsze realizacja filmu czy napisanie jakiejś powieści, sztuki, namalowanie obrazu, w ogóle: sztuka jest jakąś ucieczką. Z filmem to jest tak, że my co prawda uciekamy, ale jednocześnie - jeśli opowiadamy o rzeczywistości, a tak bardzo często się dzieje - to my tak naprawdę od tej rzeczywistości nie uciekamy, bo się po prostu w niej na nowo zanurzamy.
- "Joanna" jest trochę innym filmem. Nie zanurza się w żadnych realiach. Jest próbą przekazania pewnych wartości, pewnych problemów, zadaje pytania. Ten film różni się znacząco od tego wszystkiego, co do tej pory zrobiłem.
W filmach z lat 70. polityka była ukryta pod metaforą i aluzją, dla widzów czytelną. Powiedział pan, że "dzisiaj polityka mniej mnie interesuje, bo jest jej nadmiar". Wydaje się, że teraz bardziej interesują pana pytania natury filozoficznej i moralnej, na przykład, na ile jesteśmy w stanie poznać i ocenić drugiego człowieka? Skąd ta zmiana?
- Kiedy człowiek dojrzewa albo wręcz starzeje się, znacznie bardziej zastanawia się nad sobą, nad życiem, nad różnymi sprawami ocierającymi się o egzystencje i o filozofię. I niewątpliwie efektem tych rozważań są na pewno moje dwa ostatnie filmy - "Enen" i "Joanna".
- Co do polityki, to ja tak do końca od niej nie uciekam. Jesteśmy ciągle atakowani przez politykę - nie można spokojnie otworzyć gazety czy włączyć telewizora. Mnie to jednocześnie męczy i interesuje. W tym, co się obecnie w polityce dzieje, widzę pewne elementy, które przewinęły się przez różne moje filmy - czy to próby manipulacji, kariery, agresji etc. To wszystko już przez te lata w pewien sposób pokazałem.
- Zastanawiam się, czy nie warto byłoby pokazać, jak ta polityka funkcjonuje w dzisiejszych czasach. Tylko trzeba byłoby znaleźć na to jakiś sposób. Nie można tego odtworzyć dokładnie, bo wszyscy to znają i mają tego dosyć. Trzeba byłoby znaleźć jakąś odpowiednią formę, może jakąś metaforę. Na to trzeba mieć pomysł. Może w pewnym momencie coś do mnie przyjdzie.
Jest pan nie tylko reżyserem, ale również scenarzystą większości swoich filmów. Fachowcy podkreślają, że problemem polskiego kina jest brak dobrych scenariuszy. Zgadza się pan z takim twierdzeniem?
- Kiedy mam dobry pomysł na scenariusz, to go po prostu piszę. Kiedy mam dobry pomysł, a nie czuję się na siłach, by pisać sam, to proszę o pomoc. Tak było z "Komornikiem", tak było z "Samowolką". My nie mamy takiego potencjału talentów, jak mają w Ameryce. Chociaż nie jest to tylko kwestia talentu, ale też wieloletnia tradycja filmowa, pewna wrażliwość i umiejętność obserwacji życia.
- Od ponad 20 lat uczę w studium scenariuszowym przy szkole filmowej. Przez te lata przewinęły się setki studentów i rzadko pojawiają się naprawdę dobre pomysły. Ale się zdarzają. Myślę, że dramatycznie nie jest. Jeśli rocznie robimy w Polsce 50-60 filmów, i jeśli wśród nich jest 5-6 takich, które są oparte na dobrym scenariuszu, bo wtedy są dobrymi filmami, to są to dobre proporcje.
Czy mógłby pan wskazać w młodym pokoleniu jakichś ciekawych polskich reżyserów? Ogląda pan filmy kolegów po fachu. Co się panu ostatnio podobało?
- Tak, oczywiście. Ostatnio mamy zalew debiutów, filmów niezłych, czasem dobrych, a nawet bardzo dobrych. Zwróciłem uwagę na Wojtka Smarzowskiego, który wyróżnia się tym, co jest najtrudniejsze - takim własnym "charakterem pisma". I robi filmy, które - mimo że "Joanna" jest filmem delikatnym - ja też robiłem. Filmy bardziej chropowate, agresywne i mocne. Ja lubię taką stylistykę. Uważam, że Smarzowski to świetnie realizuje, przede wszystkim bardzo dobrze reżysersko. Można mu tylko pozazdrościć. Poza tym bardzo ciekawy jest "Chrzest" Marcina Wrony. Wydaje mi się, że Wrona też się dobrze zapowiada. Będzie na pewno bardzo interesującym twórcą. Poza tym nastał teraz ciekawy czas dla polskiego kina...
Pana "Komornik" był polskim kandydatem do Oscara. Teraz zgłoszony został film Jacka Borcucha "Wszystko, co kocham". Jak pan ocenia szanse tego filmu? Co dla pana wtedy oznaczała ta nominacja?
- Powiem szczerze, liczyłem, że w tym roku to mój film, "Joanna", będzie polskim kandydatem do Oscara. Słyszałem wiele głosów, że ten film mógłby wzbudzić u członków amerykańskiej Akademii zainteresowanie. Oni są uwrażliwieni na taką tematykę. Poza tym siłą filmu jest też świetnie zagrana główna rola.
- W Polsce ciągle panuje mit Oscara i każdy chciałby się nim pochwalić. Jednak skoro filmy Andrzeja Wajdy były nominowane 5 razy i Oscara nie dostały, to nie wiem, czy te nominacje tak do końca należy traktować poważnie. Chociaż to jest bardzo miłe zdarzenie, że jakaś komisja uważa, że taki, a nie inny film powinien kandydować do tej nagrody.
W 2000 roku zrealizował pan serial telewizyjny "Twarze i maski". To był ostatni raz, kiedy współpracował pan z telewizją. Nie miał pan propozycji wyreżyserowania żadnego serialu?
- Jeśli chodzi o seriale, to mnie telenowele nie interesują. Myślę, że jestem z punktu widzenia producentów nieodpowiednim reżyserem dla telenowel. Serial bardzo chętnie bym zrealizował, tylko ani nie otrzymuję żadnych propozycji, ani sam nie występuję z takowymi. W przeszłości pomysłów było sporo, ale telewizja działa wybiórczo i nie zaakceptowała żadnego z nich.
Gdyby musiał pan spojrzeć wstecz i wybrać swój ukochany film, jaki byłby to tytuł?
- To jest takie oczywiste, że lubi się filmy, który odniosły sukces. Takim filmem był chociażby "Wodzirej" - poza tym, że odniósł sukces, to ja go po prostu lubię oglądać. Uważam, też że "Samowolka" jest niezłym filmem. "Bohater roku" też. Bardzo lubię "Był jazz" - to mój ukochany film. Rzadko lubię oglądać swoje filmy kilka razy z rzędu, ale "Joannę" jak na razie mogę.
Jaki będzie pana kolejny film?
- Tego nie wiem - nie mam scenariusza, nie mam pomysłu. Poza tym nie mam jakiegoś wielkiego parcia do robienia filmów. Jestem usatysfakcjonowany tym, że w ciągu ostatnich sześciu lat zrobiłem trzy filmy - niektórzy uważają, że za dużo... Teraz muszę sobie wszystko przemyśleć, bo następny film - jeśli go w ogóle zrobię - nie może być byle jaki. Musi być to coś istotnego i ważnego.
Rozmawiała: Emilia Chmielińska