Filip Bajon: Lubię rozmawiać
Ostatnie dzieło reżysera to filmowa adaptacja powieści Stefana Żeromskiego "Przedwiośnie". Przy okazji premiery filmu, z Filipem Bajonem spotkała się Anna Kempys.
Filip Bajon to reżyser, scenarzysta, producent. Ukończył prawo, a następnie reżyserię w łódzkiej PWSFTviT. Swój pierwszy film fabularny "Powrót" zrealizował w 1977 roku i otrzymał za niego Złotą Kamerę, nagrodę dla najlepszego debiutanta. Prawdziwy sukces odniósł dopiero dwa lata później, filmem "Aria dla atlety". Artysta oprócz kina zajmuje się literaturą. Jest autorem kilku powieści i opowiadań. Za wydaną w 1971 roku powieść "Białe niedźwiedzie nie lubią słonecznej pogody" otrzymał prestiżową nagrodę im. Wilhelma Macha. Laureat wielu nagród filmowych. Od kilku lat Filip Bajon jest szefem studia filmowego "Dom". Jego najsłynniejsze filmy to: "Magnat", "Poznań '56", "Bal na dworcu w Koluszkach", "Limuzyna Daimler-Benz", "Lepiej być piękną i bogatą".
Ostatnie dzieło reżysera to filmowa adaptacja powieści Stefana Żeromskiego "Przedwiośnie".
Przy okazji premiery filmu, z Filipem Bajonem spotkała się Anna Kempys.
Dlaczego wybrał pan właśnie "Przedwiośnie"? Czy to była pana decyzja, odpowiedź na zapotrzebowanie rynku czy pomysł producenta?
Filip Bajon: Historia wyglądała tak: Zadzwoniła do mnie redakcja tygodnika "Polityka" i spytała, co teraz należałoby zekranizować, a ja odpowiedziałem, że "Przedwiośnie". Po tej krótkiej wypowiedzi zadzwoniła telewizja, a konkretnie Sławek Rogowski i zapytał: "Słuchaj, ty żartowałeś, czy mówisz poważnie?". A ja na to: "Mówię poważnie". No i tak się zaczęło. Napisałem pięć wersji scenariusza, zajęło mi to osiem miesięcy, reszta należy do publiczności.
Kogo chciałby pan zobaczyć na widowni? Czy kierował pan ten film do jakiegoś konkretnego widza?
F.B.: Cały czas razem z producentem Darkiem Jabłońskim mówiliśmy sobie: "Robimy film dla młodych ludzi. Robimy film, żeby przybliżyć Żeromskiego młodym ludziom". Nie chodziło o to, żeby coś aktualizować na siłę, ale o to, by przybliżyć tę trudną prozę młodemu widzowi.
Czy losy idealisty - polskiego romantyka, mogą zainteresować dzisiejszych dwudziestolatków? Co Cezary Baryka ma im do przekazania?
F.B.: Myślę, że jeśli dzisiejsi młodzi ludzie żyją, mając dylematy takie jak "mieć czy być", jeżeli mają dylemat, czy włożyć garnitur Bossa i pracować w wielkich firmach amerykańskich, czy pracować na własny rachunek, rozwijać się, myśleć o sobie, nie mając pieniędzy - to ten problem jest w tej chwili dla młodzież dylematem podstawowym. A mogę powiedzieć z całą pewnością, że jest to dylemat romantyczny.
Jednak wiele lat temu, przy okazji realizacji "Magnata", powiedział pan, że nie lubi romantyzmu. Więc jak to się dzieje, że teraz do romantyzmu pan powraca?
F.B.: Jak się mówi, że się czegoś nie lubi, to znaczy, że jest problem, a taki problem zazwyczaj odkłada się na później. Przychodzi jednak czas, że trzeba się nim zająć. Myślę, że dopiero teraz do tego dojrzałem. To jest mniej więcej tak, jak Swinarski przed laty w Krakowie robił "Dziady". Pamiętam opowiadał mi to Wojtek Pszoniak. Kiedyś pojechał do Swinarskiego, który był w szpitalu i powiedział: "Musisz zrobić 'Dziady'". A Swinarski na to: "Słuchaj, ale ja nigdy 'Dziadów' nie czytałem". I Wojtek dał mu "Dziady" do przeczytania. A co było dalej, to już wszyscy wiemy. To jest mniej więcej coś takiego. Odkładamy jakąś rzecz, bo akurat w tym momencie nam nie odpowiada, nie wiemy co z nią zrobić. Przed laty uważałem, że romantyzm wypacza ludzi, że odpowiada takim rodzajom emocji, które jednostka ludzka nie jest w stanie ponieść. To były twierdzenia oczywiście negatywne. Jednak przy tym filmie, przy "Przedwiośniu", musiałem się nad tym pochylić, chciałem się nad tym pochylić.
Jakie jest zatem przesłanie filmu?
F.B.: To jest zawsze najtrudniejsze pytanie. Film mówi o tym, że los ludzki jest tragiczny, że los Polski, Polska droga uwikłana w historię, zazwyczaj bywa tragiczna.
To film wielopłaszczyznowy, a jego przesłania należy szukać na wielu poziomach. Głównie jest to historia zbuntowanego chłopaka, który szuka swojego miejsca w życiu. Kiedy mu się wydaje, że już takie miejsce znalazł, rzeczywistość niweczy wszystkie jego plany, a on zazwyczaj nie ma na to najmniejszego wpływu.
Dlaczego zrezygnował pan z wielu wątków zawartych w powieści Żeromskiego, w efekcie czego powstał film przygodowo-romansowy, z historią Polski jedynie w tle?
F.B.: Niektóre z tych wątków będą w serialu, ale w zasadzie świadomie je opuściłem. Wiedziałem, że jak na nie postawię, to nie będę mógł rozmawiać z młodym widzem. Historia jest obecna w tym filmie non stop, ale nie to chciałem wyeksponować. Od początku wiedziałem, że najważniejszy jest Baryka i jego życie. Chciałem zrobić artystyczny film o dojrzewaniu młodego człowieka. Tego rodzaju opowieści są zawsze aktualne. Jego rozterki i emocje są typowe dla każdego młodego człowieka.
Czy nie było ryzykiem obsadzenie głównych ról najmłodszym pokoleniem aktorów? Jak pan ich znalazł?
F.B.: Muszę wyznać, że wszyscy są z castingu. Nie miałem założeń, że w rolach głównych mają pojawić się aktorzy już znani. Kiedy zobaczyłem tych młodych ludzi na zdjęciach próbnych, zapadli mi głęboko w pamięć. Kiedy ich obejrzałem, poznałem ich twarze, ich umiejętności, zrozumiałem, że to muszą być oni. Mam nadzieję, że również podbiją serca widzów. Mateusz Damięcki, Maciej Stuhr, Urszula Grabowska, Karolina Gruszka, Małgorzata Lewińska - to wspaniali młodzi ludzie i jestem przekonany, że są nowym, wyjątkowo utalentowanym aktorskim pokoleniem. Wiem, co mówię, bo to ja przed laty odkryłem na przykład Krzysztofa Majchrzaka, który zagrał w "Arii dla atlety", Michała Bajora ("Limuzyna Dailmer-Benz") czy Michała Żebrowskiego ("Poznań '56").
Czy role drugoplanowe były przygotowywane z myślą o konkretnych aktorach? Udało się panu zgromadzić na planie plejadę polskich gwiazd - Jandę, Gajosa, Olbrychskiego, Hanuszkiewicza, Siemiona.
F.B.: Od razu pomyślałem o Krysi Jandzie i Januszu Gajosie. Zadzwoniłem do Gajosa i powiedziałem: "Janusz, jesteś jedynym facetem, który w Polsce potrafi powiedzieć o szklanych domach w ten sposób, że ludzie w to uwierzą". Z doborem pozostałych aktorów wyglądało podobnie.
Jak wyglądała współpraca z producentem? Czy realizacja filmu z tzw. kanonu lektur szkolnych wymusza na reżyserze pewne ustępstwa? Mógł pan pozwolić sobie na niezależność, czy producent stawiał jakieś warunki?
F.B.: "Przedwiośnie" robiłem z moim przyjacielem Darkiem Jabłońskim. Jest on moim przyjacielem od wielu lat, znamy się świetnie, był moim asystentem przy "Magnacie".
Wiemy o sobie wszystko. Wszystkie decyzje podejmowane były w trakcie długich dyskusji. Nie było mowy o jakimkolwiek wymuszaniu - to były rozmowy, a ja lubię rozmawiać w czasie realizacji i słucham tego, co mówią inni.
Równolegle z realizacją filmu kinowego powstawał serial. Kiedy zobaczymy go w telewizji?
F.B.: Sam serial zostanie przygotowany dosyć szybko, natomiast na jego emisję będzie trzeba poczekać jeszcze dwa lata. Być może nastąpi to jesienią 2003 roku. Najpierw "Przedwiośnie" musi trafić do kin, później będzie premiera na wideo i DVD, dopiero później może zaprezentować go telewizja. Całego materiału nakręcono sześć godzin, z czego większość ujrzy światło dzienne dopiero w czasie emisji telewizyjnego serialu. Na pewno nie zabraknie atrakcji.
A jak pan sądzi, co będzie, gdy twórcy przeniosą na ekran wszystkie wielkie pozycje z literatury polskiej? O czym będą kręcić filmy, bo jakoś o współczesnej Polsce okazuje się, że niewiele mają do powiedzenia?
F.B.: Jak to, przecież robi się takie filmy - a "Reich"?
Według pana to film o współczesnej Polsce?
F.B.: ...
Czy widział pan ostatnie polskie produkcje? Co pan o nich sądzi?
F.B.: Ostatnio widziałem "Weisera" i "Sezon na leszcza". "Weiser" bardzo mi się podobał. Jako widz nie mogę się wypowiadać - to moi koledzy.
Czy może pan zdradzić swe plany na najbliższą przyszłość?
F.B.: Mam już od paru lat napisany scenariusz o Bronisławie Piłsudskim, bracie Józefa. To ma być film, którego akcja rozgrywa się od 1888 roku do 1988 roku. Bronisław Piłsudski jest fascynującą postacią, o wiele bardziej interesującą niż jego brat Józef - o nim już wszystko wiemy i nie ma się czym fascynować. Film się zaczyna w ten sposób: na sali sądowej spotykają się cztery osoby - Lenin, brat Lenina, Piłsudski, brat Piłsudskiego. Padają dwa wyroki śmierci. Brat Piłsudskiego i brat Lenina otrzymują wyrok śmierci za zamach na cara. Jeden wyrok zostaje wykonany - brat Lenina, drugi - ułaskawiony - brat Piłsudskiego. Bronisław wyjeżdża na Sahalin i tam staje się szamanem plemienia Ajnu i ratuje ich język od zapomnienia. Ajnów już nie ma, bo ich wytrzebili zarówno Japończycy, jak i Rosjanie. Natomiast zostaje zapis tego języka i to jest taki polski "Tańczący z wilkami". Historia odkodowania tego zapisu jest fascynująca. W latach 80. dzięki laserowi odkodowano język plemienia, którego już nie ma. To film, o którym marzę i bardzo chcę go zrobić. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo trudna produkcja. Jest nawet anegdota związana z tym filmem. Kiedy już załatwiłem sobie kooproducenta rosyjskiego, byłem już w dobrych układach ze stacją telewizyjną NHK z Japonii. Pewnego dnia dostałem od nich taki faks: "Panie Filipie, bardzo przepraszamy, ale nie możemy wejść w kooprodukcję z Rosjanami tak długo, dopóki nie oddadzą nam Wysp Kurylskich".
Czy teraz są prowadzone jakieś rozmowy w związku z tym projektem?
F.B.: Powoli zaczynają się odbywać, ale nie chciałbym zdradzać szczegółów - na to jeszcze za wcześnie.
Życzę powodzenia i dziękuję za rozmowę.