- Minęło 40 lat od premiery "Wodzireja", ale filmowi to nie zaszkodziło. Utwierdzają mnie w tym przekonaniu młodzi ludzie, którzy dyskutują ze mną tak, jakby obraz został nakręcony współcześnie - powiedział PAP Feliks Falk, scenarzysta i reżyser kultowego filmu.
24 lipca 1978 r. wszedł na ekrany kin, zaliczany dziś do klasyki polskiej kinematografii "Wodzirej" - historia Lutka Danielaka, prowincjonalnego karierowicza, osadzona w realiach drugiej połowy lat 70. Pamięta pan premierę?
Feliks Falk: - Pamiętam, że nie było żadnej premiery w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Film nie miał zwiastunów, reklam czy prasowych zapowiedzi. Po rocznym "zapółkowaniu" został zwolniony i dopuszczony do rozpowszechniania w jednej kopii.
"Rozpowszechnianie w jednej kopii" - czy to nie brzmi kuriozalnie?
- Owszem, ale tak wówczas bywało. Pierwsze pokazy odbyły się w warszawskim kinie "Luna". Ale ponieważ od razu ustawiły się przed kasą kina kolejki - co mi dało dużą satysfakcję - więc liczbę kopii stopniowo zwiększono do 20. I te 20 kopii w ciągu roku obejrzało ok. miliona widzów, co nawet dzisiaj - kiedy filmy są rozpowszechniane w 100-200 kopiach i mocno reklamowane - jest wynikiem imponującym.
Nie można było wówczas uchodzić za kulturalnego człowieka, jeśli się nie widziało trzech filmów: "Człowieka z marmuru" Andrzeja Wajdy, "Barw ochronnych" Krzysztofa Zanussiego i właśnie pańskiego "Wodzireja"...
- "Trybuna Ludu", naczelny organ prasowy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, nie był żadnym z nich zachwycony. Ale w "mniej partyjnej" prasie rzeczywiście te trzy filmy były często razem recenzowane i opisywane jako swego rodzaju "kamienie milowe" polskiej kinematografii.
Skąd wziął się pomysł "Wodzireja"?
- Mój debiut "W środku lata" nie został źle przyjęty, ale też nie okazał się całkiem dobry, więc - głodny sukcesu -szukałem tematu na film, który byłby ważny i ludzie by nań poszli. Nie pamiętam już który z kolegów, wróciwszy właśnie ze Stanów opowiedział mi "Lenny’ego" Boba Fosse’a...
Twórcy oscarowego "Kabaretu"?
- Tego samego. "Lenny" to fabularna biografia głośnego amerykańskiego standupera Lenny’ego Bruce’a, którego zagrał Dustin Hoffman. Film wtedy wszedł w Stanach na ekrany, niestety w Polsce długo jeszcze nie mieliśmy szans go zobaczyć - zachodnie filmy trafiały do nas zwykle po kilku latach, niektóre nigdy.
- Ten nieobejrzany, a tylko opowiedziany film mnie zainspirował - wówczas nie było u nas żadnych standuperów, zacząłem więc myśleć, kto jest ich odpowiednikiem. I przyszedł mi do głowy taki pracownik estrady do wszystkiego - zabawiający bywalców dancingów w knajpach, prowadzący okolicznościowe akademie ku czci, zakładowe imprezy rozrywkowe, bale seniorów i przedszkolaków oraz siermiężne pokazy mody państwowych firm odzieżowych. I tak, krok po kroku, wymyśliłem Lutka Danielaka, i jego walkę w tej branży o pozycję, o sukces. A tym sukcesem miało być poprowadzenie balu tak ważnego, że mógł być nawet pokazany w telewizji.
W sumie nic politycznego. Dlaczego zatem przez rok film leżał na półce?
- Nie wiem, nie siedziałem w głowach komunistycznych decydentów. Robiąc film, nie miałem żadnej tezy - nie chciałem też, by miał wydźwięk polityczny. No, ale czasem tak bywa, że dzieło przerasta zamiary twórców. Choć sygnał, że to może być film polityczny, pojawił się w zastrzeżeniach ówczesnego ministra kinematografii.
Jerzego Bajdora?
- Tak. Bajdor - któremu na etapie scenariusza "Wodzirej" bardzo się podobał, a przynajmniej tak mówił - zabronił, by akcja filmu rozgrywała się w Warszawie i by wieńczący go bal odbywał w hotelu Forum. Bo w takiej imprezie w centrum stolicy musieliby oczywiście uczestniczyć towarzysze z partyjnej nomenklatury. Paradoksalnie ten zakaz wyszedł "Wodzirejowi" na dobre, bo film stał się uniwersalny. Akcja rozgrywająca się w niedużym mieście mogła się zdarzyć praktycznie wszędzie.
Odtwórca Lutka Danielaka Jerzy Stuhr wyjaśnił kiedyś, że podczas studiów w szkole teatralnej chałturzył w Estradzie Krakowskiej, firmie, która wtedy organizowała właśnie takie "eventy", dzięki czemu mógł poprawić panu trochę scenariusz...
- To prawda. Opisy knajpianych sytuacji brałem głównie "z głowy", bo po knajpach raczej nie chodziłem. Oczywiście pisząc scenariusz, musiałem go zdokumentować, więc trochę zacząłem "bywać". Jurek jako "praktyk" rzeczywiście wniósł sporo poprawek - jest w końcu współautorem dialogów - m.in. z jego doświadczeń wzięła się scena "szampan macabre", w której Danielak kręci wokół siebie - niczym lekkoatletycznym młotem - butelką "Sowietskoje igristoje", uwiązaną na sznurku, a uczestnicy zabawy mają doń jak najbliżej podejść - kto pierwszy, ten wygrywa tę butelkę.
Lutek Danielak praktycznie nie chodzi, tylko biega, jest w ciągłym pośpiechu. Jerzy Stuhr wspominał, że ten sposób zagrania postaci podpowiedział mu Andrzej Wajda - że nie może się zatrzymać, bo jakby się zatrzymał, to mógłby nie zrobić kilku rzeczy, które zrobił. Ma pokazać brak czasu na refleksję.
- Możliwe, że tak było - Jurek często to powtarza. Niewątpliwie Andrzej Wajda był dlań - co zrozumiałe - większym autorytetem ode mnie. Faktem jednak jest, że ten sposób poruszania się Danielaka był już zapisany - z taką właśnie intencją - w moim scenariuszu. Jak również to, że on jest cały czas w tym swoim kożuchu - nigdy go prawie nie zdejmuje. To też miało podkreślać brak czasu na jakąś refleksję.
Michał Tarkowski, odtwórca roli Romka, przyjaciela Lutka, powiedział mi kiedyś, że na koniec Danielaka miała spotkać kara, tylko nikt nie wiedział jaka; pomysły były różne, niektóre dosłownie wzięte z sufitu, np. żeby podczas balu urwał się wielki kandelabr i go przywalił. I kiedy "burza mózgów" ucichła bez rezultatu, operator Edward Kłosiński powiedział: a może niech mu ktoś po prostu przyp...li.
- Tak szczegółowo już nie pamiętam. Rzeczywiście w oryginalnym scenariuszu zakończenie było inne. Być może faktycznie finałowy cios w szczękę wymyślił Edward, który nie tylko miał operatorskie oko, ale także bardzo dobry słuch na sytuację filmową i często korygował tak sceny, jak i dialogi. Dlatego bardzo lubiłem z nim pracować.
Oglądany dziś "Wodzirej" zwraca uwagę ponurą scenografią. Mieszkania przypominają nory, biura i knajpy są zapyziałe, ulice brudne. Czy to był celowy zamysł, czy wchodziliście po prostu do zwykłych wnętrz?
- Na pewno nie chcieliśmy nic upiększać. Trudno było zresztą wówczas znaleźć coś ładnego - wszędzie było brudno - taka była Polska. Na spotkaniu w którymś z amerykańskich uniwersytetów ktoś chwaląc film i podkreślając, że w Stanach również tak się dzieje, zapytał: "tylko dlaczego te domy są takie brzydkie?".
Mimo sukcesu frekwencyjnego "Wodzirej" nie miał szczęścia do nagród.
- Na Festiwalu Filmów Polskich w Gdańsku w 1978 roku w jury siedziała pani dyrektor z Naczelnego Zarządu Kinematografii, co było swoistym kuriozum - urzędniczka w komisji artystycznej.
Jerzy Stuhr wspominał, że jury ponoć dostało instrukcję: "żadnych wodzirejów nam nie potrzeba!".
- Być może właśnie od owej pani... Bo Kazimierz Kutz, który również był jurorem, mówił mi, że film jest bardzo dobry i ma duże szanse. Jednak żadnej nagrody nie dostał. Później, kiedy pozwolono wysłać "Wodzireja" za granicę, został bardzo dobrze przyjęty na międzynarodowym festiwalu w Chicago, Stuhr dostał tam nagrodę. Rok później film miał bardzo dobrą recenzję w "New York Timesie", co nieczęsto się zdarza. Nie został jednak zgłoszony oficjalnie do Oscara - szkoda... I, zgodnie z przysłowiem, dopiero po szkodzie przyszła mądrość, bo dziewięć lat później zgłoszono do Oscara "Bohatera roku", czyli sequell "Wodzireja". Tylko, że sequell na ogół nie jest lepszy od wcześniejszego filmu.
"Bohater roku" pokazywał Lutka Danielaka w rzeczywistości "stanu powojennego". Czy nie miał pan później ochoty zrobić kolejnego filmu z nim, dziejącego się po zmianie ustrojowej, współcześnie?
- Powtórzę, to co powiedziałem podczas premiery cyfrowej rekonstrukcji "Wodzireja" pięć lat temu: Lutek Danielak jest wieczny. Utwierdzają mnie w tym przekonaniu wciąż odbywające się pokazy, podczas których młodzi ludzie - którzy nie mogą pamiętać tamtych czasów - dyskutują ze mną tak, jakby ten film został nakręcony teraz, współcześnie. Czterdzieści lat minęło, ale mu nie zaszkodziło. Skoro więc jest aktualny, to po co go jeszcze raz powtarzać.
Paweł Tomczyk